Jak podzielić kraj na pół? O polaryzacji polskiej sceny politycznej

Jak dwóch polityków zmieniło polską politykę na lata.

W niedzielę 25 września 2005 r., równo o godzinie 20.00 widzom wieczorów wyborczych w Polsce po raz pierwszy ukazał się widok, który mieli oglądać nieprzerwanie przy takich okazjach przez następne kilkanaście lat. Po odsłonięciu wyników okazało się, bez większego zaskoczenia, że dwa wyraźnie najwyższe słupki poparcia należą do ugrupowań kojarzonych z Jarosławem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem.

Tekst: Tomasz Dwojak
Grafiki: Martyna Borodziuk

Po prawie 20 latach polaryzacji i „wojny polsko-polskiej” zabrzmi to niewiarygodnie, jednak tuż po ogłoszeniu wyników wyborów parlamentarnych w 2005 r. najbardziej prawdopodobną koalicją wydawała się ta między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością. Partie działały już zresztą razem m.in. przy okazji wyborów samorządowych w 2002 r. – w 14 województwach wystawiły wspólne listy. Do zawiązania koalicji ostatecznie nie doszło. PO i PiS znalazły się po przeciwnych stronach politycznego sporu, a życzliwe relacje szybko zmieniły się w otwartą wrogość. Konflikt między partiami i ich założycielami stał się motywem przewodnim polskiej polityki i trwa do dziś.

Oba ugrupowania celnie opisał autor cyklu książek Historia polityczna III RP, Robert Krasowski. Dawniej partie miały liderów, teraz liderzy mieli swoje partie. Donald Tusk i Jarosław Kaczyński stworzyli organizacje bardzo lojalne i zarządzane twardą ręką. Politycy, którzy zagrażali ich niepodzielnemu przywództwu, byli zazwyczaj pacyfikowani i musieli się godzić z drugorzędną rolą bądź opuszczali ugrupowania. PO i PiS to partie wodzowskie, których sprawne funkcjonowanie trudno wyobrazić sobie bez ich założycieli. Obydwaj to mistrzowie politycznych rozgrywek. Jak wskazuje Krasowski, brutalni zarówno wobec politycznych rywali, jak i sojuszników, choć realizujący swoje cele na różne sposoby. Donald Tusk częściej stosuje podstęp niż frontalne ataki. Politycznymi awanturami zajmują się za niego inni działacze. Sam buduje wizerunek bardziej wyważonego polityka, a z wrogami rozprawia się po cichu. Kaczyński z kolei bezpośrednich starć się nie boi. Aktywnie włącza się w publiczne, polityczne przepychanki. Bezceremonialnie kieruje ataki i wygłasza radykalne tezy. Tusk konflikty raczej wycisza, Kaczyński czerpie natomiast z nich polityczną siłę.

Obydwaj wkraczali w XXI w. z pokaźnym politycznym doświadczeniem, zaprawieni w politycznych bojach. Choć jako outsiderzy, w kontrze do establishmentu. O tym, że to ostatecznie oni podzielili między siebie Polaków, zadecydował splot korzystnych okoliczności, zmiana politycznych nastrojów i ich umiejętne wykorzystanie przez obu liderów.

Jednym ze słów, których najczęściej używa się do opisu obecnej sytuacji politycznej w Polsce, jest właśnie „polaryzacja”. W uproszczeniu można to pojęcie zdefiniować w kontekście socjologicznym jako dwubiegunowość postaw społecznych. W wielu tekstach (także w niniejszym) pełni ono rolę słowa-wytrychu, stosowanego do opisu różnego rodzaju zjawisk.

W publikacji Trzy ujęcia polaryzacji politycznej politolog Łukasz Wielgosz dokonał analizy jedno-, dwu- i wielowymiarowego podejścia do opisywanego zjawiska. Pierwsze z nich inspirowane jest pracami Giovanniego Sartoriego, który określił polaryzację jako: dystans ideologiczny między partiami skrajnymi. Jak dodaje Wielgosz: najważniejsze jest zidentyfikowanie biegunów politycznych, między którymi toczy się rywalizacja polityczna, a potem określenie ich pozycji w spektrum ideologicznym lub programowym. Poglądy ogółu ludzi można po- tem określić jako punkty na tak utworzonej osi. Drugie ujęcie jest zbliżone do pierwszego. Główna różnica polega na tym, że stosowane jest ono przede wszystkim w sytuacjach, gdzie poglądy centrowe niemal nie występują, a postawy gromadzą się po przeciwnych stronach osi. Badacze stosujący podejście wielowymiarowe rozszerzają natomiast analizę o opis tworzenia się tożsamości grupowych w kontrze do rywali. Poszczególne grupy definiowane są zatem nie tylko poprzez swoje własne poglądy, lecz także opozycję wobec poglądów strony przeciwnej. Stosując opisywane podejście, polaryzację można określić za fińską politolożką Emilią Palonen jako: narzędzie polityczne, które służy po to, aby wytyczać granice między „nami” a „nimi”. W takiej sytuacji pozostaje zatem niewiele miejsca do niuansowania i szukania pośrednich rozwiązań.

I właśnie to ostatnie ujęcie wydaje się najbardziej odpowiednie do opisu obecnej polaryzacji politycznej w Polsce. PO i PiS definiują się w znacznym stopniu jako swoje antytezy, opierają na tym własną tożsamość grupową i stanowczo odrzucają możliwość współpracy. Choć nie zawsze tak było.

Zanim Jarosław Kaczyński i Donald Tusk rozjechali się politycznie w przeciwne strony (niczym Paul Walker i Vin Diesel w słynnej scenie z Szybkich i wściekłych 7), zabierając ze sobą swoich wyborców, główna linia politycznego podziału przebiegała według innej osi i dotyczyła rywalizacji między ugrupowaniami postkomunistycznymi i postsolidarnościowymi. Polaryzacja ta była niejako przedłużeniem sytuacji sprzed przemian z 1989 r. Politycy ugrupowań postkomunistycznych wywodzili się głównie z PRL-owskiej nomenklatury, natomiast działacze partii postsolidarnościowych – z demokratycznej opozycji. Na początku XXI w. krajem rządzili postkomuniści. W 2000 r. na drugą kadencję prezydencką, już w pierwszej turze, wybrany został Aleksander Kwaśniewski, a rok później urząd premiera objął Leszek Miller.

Jak pokazuje współczesna historia polityczna Polski, utrzymanie władzy w systemie demokratycznym na dłuższą metę jest właściwie niemożliwe. Po pewnym czasie każde ugrupowanie zaczyna tracić poparcie na skutek afer, wewnętrznych sporów, zmiany makrotrendów czy zwykłego zużycia się – utraty świeżości i determinacji. Partie zazwyczaj przechodzą wówczas do opozycji, gdzie czekają na potknięcia przeciwników, tak aby przy okazji kolejnych wyborów powrócić do władzy. Implozja, jaka spotkała postkomunistyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej, była jednak na tyle spektakularna, że doprowadziła do przebiegunowania na polskiej scenie politycznej.

27 grudnia 2002 r. w „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika i wywołał skandal, którego skala przerosła także samych dziennikarzy. W tekście opisano propozycję korupcyjną, jaką producent filmowy Lew Rywin złożył redaktorowi naczelnemu „GW” Adamowi Michnikowi. Spółka Agora (wydawca „GW”) przygotowywała się wtedy do przejęcia Polsatu, co mogłaby zablokować nowa ustawa medialna opracowywana przez rząd. Rywin, twierdząc, że został wysłany do dziennikarza przez premiera Millera i grupę, która trzyma w ręku władzę, zaoferował Michnikowi zawarcie w projekcie oczekiwanych przez Agorę zapisów. W zamian oczekiwał 17,5 mln dolarów, posady prezesa telewizji dla siebie oraz ograniczenia krytyki SLD na łamach „GW”. Michnik rozmowę z Rywinem nagrał, a jej treść upublicznił po prawie pół roku w grudniowym artykule.

W celu zbadania sprawy powołano sejmową komisję śledczą. Wraz z odkrywaniem kolejnych faktów i przesłuchiwaniem kolejnych świadków afera stawała się coraz bardziej obciążająca nie tylko dla polityków SLD, lecz także dla Michnika i Agory. Dlaczego dziennikarz nie zgłosił sprawy od razu do prokuratury, tylko najpierw poinformował premiera? Dlaczego zgłoszenia nie dokonał także Miller, który od początku zaprzeczał powiązaniom z Rywinem? I dlaczego w ogóle przedstawiciele mediów zakulisowo konsultowali się z politykami w sprawie zmian legislacyjnych?

W czasie prac komisji członkowie opozycji metodycznie i bezwględnie punktowali przeciwników z partii rządzącej. Prym wiedli przedstawiciele PO i PiS – Jan Rokita i Zbigniew Ziobro. Po latach zdecydowanie bardziej pamięta się udział drugiego z polityków. A w szczególności wymianę inwektyw z premierem Millerem, który wyraźnie poirytowany przesłuchaniem skierował do obecnego ministra sprawiedliwości słowa panie pośle, pan jest zerem.

Ostatecznie skazane zostały tylko trzy osoby: Lew Rywin, Janina Sokołowska – prawniczka KRRiT – oraz Aleksandra Jakubowska – jedyna osoba, która pełniła wówczas wysoką funkcję w partii rządzącej. Wyrok na SLD wydali jednak wyborcy. Afera Rywina wraz z innymi skandalami do- prowadziły do znacznego obniżenia zaufania zarówno do partii politycznych, jak i samego systemu. Wielu wyborców oczekiwało nowego otwarcia i wymiany dotychczasowych elit – zarówno postkomunistycznych, jak i postsolidarnościowych. Zamknięcia trwającej od 1989 r. ery III RP. Kontestacyjne nastroje poskutkowały wzrostem popularności partii antyestablishmentowych i antysystemowych. Między innymi chłopskobuntowniczej Samoobrony, ultrakonserwatywnej Ligi Polskich Rodzin czy założonych w 2001 r. PO i PiS. Dwie ostatnie partie opierały swój wizerunek na krytyce partyjnej polityki (PO) oraz tzw. „układu” (PiS). Tuż przed podwójnym wyborczym pojedynkiem mającym się rozegrać na jesieni 2005 r. ugrupowania Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego były zdecydowanymi faworytami. Koalicja między nimi, wymierzona przeciw rządzącemu SLD wy- dawała się niemal pewna. Obydwaj liderzy deklarowali chęć zmiany polskiego systemu politycznego po wyborczym zwycięstwie. O tym, czy będzie to zmiana radykalna, czy jedynie korekta, miało zadecydować to, która z partii wygra wybory.

Jak wskazuje Robert Krasowski, Donald Tusk początkowo nie był ambitnym politykiem, raczej typem „wiecznego studenta”. Miał wizerunek chłopca, który nie lubi się przemęczać, za to bardzo lubi pograć w piłkę i spotkać się przy winie. Tuskowi wystarczało posiadanie własnej partii, nie miał potrzeby obejmowania wysokich stanowisk państwowych, lepiej czuł się, prowadząc polityczne rozgrywki. Podobnie do państwowych urzędów nie garnął się Jarosław Kaczyński. Założyciel PiS-u wolał kierować działaniami „z tylnego siedzenia”. Jak sugeruje Krasowski, za tym podejściem kryje się kompleks polityka dotyczący swojego wyglądu i związany z tym brak pewności siebie. Kaczyńskiego miała za to od zawsze cechować ogromna polityczna ambicja. Często podejmował się wyzwań powyżej swoich możliwości.

Obydwaj zaczęli polityczną działalność jeszcze w czasach PRL, angażując się w struktury opozycji antykomunistycznej. Nie byli jednak wówczas jeszcze główny- mi postaciami w polskiej polityce. Ich pozycja stopniowo jednak rosła, a do pierwszych w pełni wolnych wyborów parlamentarnych (1991 r.) przystępowali jako liderzy swoich ugrupowań. Udało im się wprowadzić je do Sejmu… podobnie jak szefom 27 innych komitetów (w tym np. Januszowi Rewińskiemu, liderowi Polskiej Partii Przyjaciół Piwa i słynnego „Siary” z Kilera). Skrajne rozdrobnienie partii poskutkowało ogromną niestabilnością w parlamencie i ogłoszeniem przed- terminowych wyborów w 1993 r., po których do władzy powrócili postkomuniści. Tusk i Kaczyński nie uzyskali reelekcji. Jak wskazuje Krasowski, dla obydwu było to formacyjne doświadczenie polityczne. Zaznali upokorzenia związanego z utratą partii i koniecznością wejścia w struktury, w których nie pełnili decydującej funkcji. Jak dodaje Rafał Matyja w książce Wyjście awaryjne. O zmianie wyobraźni politycznej, obydwaj krótko po upadku komunizmu i obserwacji pierwszych lat rządów postsolidarnościowych zwątpili w możliwość naprawy po- rządku społecznego i instytucjonalnego za pomocą polityki. U Tuska pogłębił się wrodzony fatalizm, który potem objawi się nie- chęcią do głębszych i potencjalnie niepopularnych reform. Kaczyński z kolei zwątpił w sam model demokracji liberalnej, co po- skutkuje tym, że po dojściu do władzy za- miast budować społeczeństwo obywatelskie będzie tworzył podporządkowane sobie, scentralizowane państwo. Obydwaj wyciągnęli również lekcję z uczestnictwa w chaotycznych działaniach skrajnie rozdrobnionego Sejmu. W ich przyszłych partiach nie będzie za wiele miejsca na pluralizm i działania wbrew zaleceniom liderów.

W 1997 r. wybory parlamentarne zakończyły się zwycięstwem ugrupowań postsolidarnościowych. Tym razem skupionych w dwóch dużych blokach – konserwatywnej Akcji Wyborczej Solidarność i liberalnej Unii Wolności. Partie te przetrwały wprawdzie dłużej niż te wybrane w wyborach w 1991 r., jednak i one zaczęły stopniowo się rozpadać. Polityczną pustkę po stronie postsolidarnościowej wykorzystali Donald Tusk i Jarosław Kaczyński, którzy przyciągnęli do swoich partii byłych działaczy AWS-u i UW. Swoje projekty tworzyli wspólnie z wówczas bardzo popularnymi politykami. Twarzą PiS-u był brat Jarosława – Lech Kaczyński, a PO – Andrzej Olechowski. W wyborach parlamentarnych z 2001 r. nowe partie uzyskały ok. 10 proc. poparcia. Wówczas kierowanie małymi, ale swoimi ugrupowaniami wystarczało bohaterom tego artykułu. Nagły upadek SLD nieoczekiwanie postawił jednak Tuska i Kaczyńskiego przed szansą zdobycia władzy, którego to wyzwania musieli się podjąć, aby utrzymać przywództwo w partiach.

Jesienią 2005 r. Polacy mieli głosować w wyborach parlamentarnych oraz prezydenckich. Idealna dla przyszłej koalicji byłaby sytuacja, w której partie podzieliłyby się zwycięstwami. Wtedy przedstawiciel jednej z nich zostałby zapewne premierem, a drugi prezydentem. Doszłoby do kohabitacji na względnie równych warunkach. Idealne dla budżetu państwa byłoby z kolei zorganizowanie obu głosowań w tym samym dniu. Żegnający się z państwowy- mi posadami politycy SLD uznali jednak, że skomplikują trochę kwestię przekazania władzy i ustalą termin wyborów parlamentarnych na wrzesień, a prezydenckich na październik.

Jak wskazuje profesor Antoni Dudek, intencją działaczy SLD było zwiększenie szans swojego kandydata – Włodzimierza Cimoszewicza – na prezydenturę. Politycy zakładali, że po zwycięstwie POPiS-u w wyborach parlamentarnych Polacy będą bardziej skłonni wybrać ich kandydata w wyborach prezydenckich, dla zachowania politycznej równowagi. Ostatecznie Cimoszewicz niespodziewanie wycofał się ze starania o urząd prezydenta, niwecząc tym samym sprytny plan Sojuszu i jednocześnie przysparzając paradoksalny kłopot głównym bohaterom tego artykułu. Skoro ich rywal był tak słaby, to czy w celu pokonania go niezbędne było utworzenie koalicji PO-PiS? A może teraz głównym rywalem do przejęcia władzy był nie SLD, tylko dotychczasowi partnerzy? Obie partie straciły wroga, w kontrze do którego chciały się zjednoczyć. Stały się tak silne, że bardziej opłacało im się pójść w różne strony.

Pierwsza runda wyborczego dyptyku miała się odbyć 25 września 2005 r. Na finiszu niespodziewanie lepszy okazał się PiS. Partia Kaczyńskiego uzyskała w wyborach do Sejmu 26,99 proc. głosów, a PO 24,14 proc. Do utworzenia rządu potrzebna była zatem koalicja. Tuż po ogłoszeniu wyników PO i PiS rozpoczęły negocjacje. Rozmowy toczyły się jednak w cieniu kampanii prezydenckiej, starcia Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska, którzy mieli się zmierzyć 9 października, ledwie dwa tygodnie po głosowaniu w wyborach parlamentarnych. W negocjacjach koalicyjnych trwał impas, obie strony czekały na to, co przyniesie następne głosowanie. Dodatkowo, na życzenie kierownictwa PO, rozmowy prowadzone były przy udziale kamer telewizyjnych. Politycy znaleźli się w sytuacji dysonansu, w której z jednej strony rozmawiali o wspólnym rządzeniu, a z drugiej prowadzili kampanię wyborczą przeciwko sobie.

Pierwsza tura nie przyniosła rozstrzygnięcia. Minimalnie lepszy wynik uzyskał Donald Tusk, ale nie na tyle dobry, żeby zamknąć wybory 9 października. Zwycięzcę miała wyłonić druga runda głosowania, przeprowadzona dwa tygodnie później. Do wzięcia był przede wszystkim elektorat Andrzeja Leppera, lidera Samoobrony. Lepper uzyskał w pierwszej turze głosy 15 proc. wyborców i to oni mieli zadecydować o ostatecznym wyniku.

W czasie kampanii Lech Kaczyński postanowił odwołać się do narracji o podziale na Polskę solidarną i liberalną, czym chciał przekonać wyborców Leppera, którzy liberalizmowi byli, (mówiąc eufemistycznie), niechętni. Kandydatowi PiS-u udało się przyciągnąć wielu zwolenników lidera Samoobrony, a wątpliwości rozwiał sam Lepper, który kilka dni przed głosowaniem oficjalnie poparł kandydaturę Kaczyńskiego, apelując o to, aby nie oddawać Polski liberałom. 25 października Polacy władzy liberałom rzeczywiście nie oddali, a Kaczyński wygrał drugą turę 54,04 proc. do 45,96.

Choć rozmowy koalicyjne trwały jesz- cze kilka tygodni, to porozumienie stało się niemożliwe w dniu ogłoszenia wyników wyborów prezydenckich. Przewaga PiS-u była zbyt duża, żeby partie mogły współpracować na równych warunkach. Upokorzony Tusk obawiał się ewentualnej marginalizacji i demontażu własnego ugrupowania. Postanowił, że najbliższe lata przeczeka w opozycji, a PiS wepchnie w koalicję z radykałami z Samoobrony i LPR. W polskiej polityce wyłonił się tym samym nowy podział.

Polaryzacja między PO i PiS nie mogłaby się okazać tak trwała bez znaczącego rozjazdu ideologicznego ugrupowań. Jak wskazuje wspomniany Łukasz Wielgosz w publikacji Wojna polsko-polska, jeszcze przed wykrystalizowaniem się politycznego duopolu elektoraty obu partii deklarowały podobne poglądy – gospodarczo raczej liberalne, a światopoglądowo raczej konserwatywne. Oczywiście, już wtedy zauważalne były różnice. PO była partią bardziej umiarkowaną, liberalną i wielkomiejską, a PiS bardziej radykalną, tradycyjną i skupioną na mniejszych ośrodkach. Różnice nie były jednak na tyle duże, aby uniemożliwić współpracę. Wręcz przeciwnie, partie można było traktować jako komplementarne. PO i PiS ostatecznie znalazły się w sytuacji duopolu. W celu utrzymania tego stanu musiały wizerunkowo podążyć w przeciwne strony.

Od 2005 r. można zaobserwować wyraźnie przesunięcie PO oraz jej elektoratu do politycznego centrum (czasami nawet zahaczające o poglądy lewicowe). Według badań CBOS wśród osób głosujących na partię Donalda Tuska odsetek osób popierających całkowity zakaz przerywania ciąży wynosił w 2005 r. 48 proc. W 2021 r. było to już tylko 12 proc. Z kolei w przypadku PiS ewolucja programowa była mniej wyraźna. Partia pogłębiła swój konserwatyzm i przywiązanie do Kościoła. Według przytoczonych badań CBOS wśród elektoratu PiS odsetek osób popierających całkowity zakaz przerywania ciąży wynosił w 2005 r. 52 proc. a w 2021 r. już 56 (w tym samym okresie wśród ogółu badanych odsetek ten zmienił się z 47 proc. do 30). Zauważalny jest za to programowy zwrot partii Jarosława Kaczyńskiego w kierunku solidaryzmu i etatyzmu, czego najbardziej rozpoznawalnym obecnie symbolem stał się program Rodzina 500 Plus.

Wraz z przystąpieniem do Unii Europejskiej, kolejnym spornym punktem okazała się kwestia integracji w ramach struktur unijnych. I tu również zauważalny jest wyraźny rozjazd poglądów elektoratów obu partii. W 2005 r. za dążeniem do ścisłej integracji opowiadało się 43 proc. wyborców PO oraz 26 proc. wyborców PiS-u (wśród ogółu badanych było to 28 proc). Z kolei w 2021 r. było to już odpowiednio 79 i 22 proc. (przy 43 proc. poparcia wśród ogółu badanych).

Zmiana poglądów odnoszących się do kwestii przerywania ciąży oraz integracji europejskiej najbardziej przekonująco potwierdza opisywany rozjazd programowy. W przypadku opinii na temat aborcji elektorat ugrupowania Donalda Tuska liberalizował się szybciej niż ogół społeczeństwa. Z kolei wśród osób głosujących na PiS można zaobserwować zmianę w przeciwnym kierunku i pogłębienie poglądów konserwatywnych (amerykański politolog Mark Lilla twierdzi nawet, że adekwatnym określeniem jest nie tyle konserwatyzm, a reakcjonizm). Podobną dynamikę obrazują odpowiedzi dotyczące integracji europejskiej.

Jak wskazuje Łukasz Wielgosz, ideologiczny rozjazd pozwolił na przyciągnięcie wyborców innych partii, a także na „przeprowadzenie za rękę” na bardziej radykalne pozycje dotychczasowych elektoratów, które początkowo nie żywiły wobec siebie większych animozji i deklarowały zbliżone poglądy. Według badań CBOS na początku 2005 r. wyborcy opisywanych ugrupowań jako partię „drugiego wyboru” najczęściej podawali właśnie niedoszłych koalicjantów. PO wskazało 37 proc. elektoratu PiS-u, a PiS 40 proc. wyborców PO. W 2022 r. były to już wartości w okolicach błędu statystycznego – odpowiednio 1 oraz 2 proc.

Strategia polaryzacyjna okazała się bardzo skuteczna. Od czasu wykrystalizowania się konfliktu oba komitety łącznie zdobywają w wyborach ok. 80 proc. mandatów poselskich (w 2005 r. osiągnęły jedynie 63 proc.). Po 2005 r. PiS niejako przejął postulaty koalicjantów z Samoobrony i LPR-u, zabierając im przy tym elektorat. Od partii Leppera wziął ludowo-solidarystyczny populizm, a od ugrupowania Giertycha na- rodowy konserwatyzm (i wsparcie Tadeusza Rydzyka, który początkowo sprzyjał właśnie LPR). Skręt w lewo partii Donalda Tu- ska pozwolił jej za to na przyciągnięcie części byłych wyborców SLD (szczególnie tych z tworzącej się wówczas klasy średniej). Jak wskazuje publicysta Miłosz Szymański, od 2005 r. mamy w Polsce do czynienia z systemem dwuipółpartyjnym, czyli podziałem na ugrupowania głównych bohaterów artykułu oraz całą resztę.

Łukasz Wielgosz stawia również tezę, że taki układ polityczny, w którym występują dwa mocno ugruntowane i zwalczające się wzajemnie bloki jest dla Polski czymś naturalnym z uwagi na cechy naszego społeczeństwa. Politolog odwołał się do słynnej klasyfikacji autorstwa Geerta Hofstedego. Holenderski psycholog wyróżnił cztery wymiary kultur narodowych: dystans władzy, kolektywizm kontra indywidualizm, męskość kontra kobiecość oraz unikanie niepewności. Badania przeprowadzone przez Hofstedego i jego współpracowników wykazały, że polskie społeczeństwo charakteryzuje się względnie wysokimi (w górnych 20 proc. wśród badanych krajów) wartościami wskaźników męskości i unikania niepewności. Jak dodaje Wielgosz kombinacja tych dwóch czynników stanowi dobry grunt pod ostry, konfrontacyjny i długotrwały konflikt polityczny, co sprawnie wykorzystali liderzy omawianych ugrupowań.

Pierwsza kadencja PiS, która rozpoczęła się po podwójnym wyborczym zwycięstwie w 2005 r. to bardzo burzliwy okres. Po upadku koncepcji koalicji z bardziej umiarkowaną PO Jarosław Kaczyński mógł bezceremonialnie zabrać się za tropienie mitycznego „układu” i budowę IV RP. Telewizyjne wiadomości co chwilę pokazywały kolejne akcje funkcjonariuszy służb wyposażonych w broń i ubranych w kominiarki. PiS mówił o walce z groźnymi przestępcami, opozycja o państwie policyjnym. Jarosław Kaczyński stał się dla wielu wrogiem numer jeden, kimś, kogo znaczna część społeczeństwa po prostu się bała. I wtedy Donald Tusk zrozumiał, że przy tak wyrazistym i kontrowersyjnym polityku najlepszą strategią jest bycie jego antytezą.

Tzw. pakt stabilizacyjny PiS-Samoobrona-LPR okazał się niezbyt stabilny i rozpadł się po niecałych dwóch latach. W przedterminowych wyborach parlamentarnych w 2007 r. wyraźnie zwyciężyła partia Donalda Tuska, opierając swój przekaz na odsunięciu od władzy Jarosława Kaczyńskiego

i zakończeniu jego awanturniczej polityki. PO udało się zmobilizować wielu wyborców, którzy poprzednio zostali w domu. Frekwencja wyniosła prawie 54 proc, najwięcej (jeśli chodzi o wybory parlamentarne) od czasu historycznego głosowania z 1989 r. Po trzech latach, w 2010 r. Platforma dołożyła również zwycięstwo w wyborach prezydenckich za sprawą elekcji Bronisława Komorowskiego. Rok później znowu wygrała wybory parlamentarne i jako pierwsza partia w historii III RP utrzymała władzę w Sejmie i Senacie dłużej niż przez jedną kadencję. Jednocześnie Tusk skonsolidował przywództwo w partii, marginalizując głównych wewnętrznych rywali, m.in. Grzegorza Schetynę czy Jarosława Gowina. Podobne procesy trwały w PiS-ie, z ugrupowaniem pożegnał się m.in. Zbigniew Ziobro. Tymczasem rywalizacja między partiami wciąż się zaostrzała, a symbolicznym punktem przełomowym stała się katastrofa smoleńska i śmierć Lecha Kaczyńskiego. Dla Jarosława Kaczyńskiego, który o tragedię obwiniał właśnie Tuska, konflikt zyskał osobisty charakter.

W czasie sprawowania władzy PO wystrzegała się przeprowadzania reform wzbudzających większe kontrowersje (za wyjątkiem reform systemu emerytalnego) i prowadziła politykę tzw. „ciepłej wody w kranie”. W połączeniu z ciągłym przypominaniem Polakom o istnieniu Jarosława Kaczyńskiego stanowiło to wówczas wystarczającą strategię. Oczekiwania wyborców powoli zaczęły się jednak zmieniać, PO nie była już tak skuteczna, a PiS powoli przebijał „szklany sufit” i sięgał po nowych wyborców. Podobnie jak rok 2005, tak samo 2015 miał przynieść podwójne starcie – w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Jednak tym razem o żadnej koalicji nie mogło być mowy.

Duża siła obu partii i polaryzacji między nimi tkwi również w tym, jak sprawnie dostosowały się do istniejących już podziałów. A także szeroko rozpowszechnionych narracji i narodowych mitów. Wspomniany podział na Polskę liberalną i solidarną idealnie wkomponowuje się w napięcia na tle klasowym i światopoglądowym. W narrację o podziale na lud i elity. Liberałów i konserwatystów. Patriotów i kosmopolitów. Na Polskę A i Polskę B. Podziale na tych, którzy zyskali na transformacji gospodarczej po 1989 r. i tych, którzy na niej stracili. Obie partie zręcznie zagospodarowały różnice klasowe i światopoglądowe w polskim społeczeństwie. PiS zaczęło kierować swoją ofertę do mniej zamożnych i konserwatywnych osób, a PO do ludzi o większych dochodach oraz centrowych i liberalnych poglądach.

Wśród różnic między obiema partiami znajdziemy także np. przedłużenie konfliktów, które występowały już wewnątrz obozu postsolidarnościowego. Dotyczących m.in. podejścia do lustracji i rozliczenia lat PRL – czy powinno ono być radykalne i całościowe, czy raczej koncyliacyjne? Podnoszono też spory dotyczące wskazania, co po upadku komunizmu stało się głównym zagrożeniem dla Polski. Dla działaczy takich jak np. Adam Michnik był to powrót endeckich, zaściankowych, klerykalizmu, nacjonalizmu i antysemityzmu (co zarysował m.in. w eseju Kłopot i błazen z 1987 r., odwołując się do słów Czesława Miłosza). Dla innych była to ciągła obecność postkomunistów w aparacie państwowym, a także rozpłynięcie się tradycyjnych wspólnot: narodowej, religijnej czy rodzinnej w nowoczesności, kosmopolityzmie i kapitalizmie (o czym m.in. pisze literaturoznawca Przemysław Czapliński w publikacji Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje).

Do opisu narracyjnej polaryzacji można zastosować również koncepcję toposów pochodu i konduktu autorstwa Marcina Napiórkowskiego. Pierwszy z nich reprezentuje podejście modernizacyjne, drugi – tradycjonalistyczne. Jak pisze Napiórkowski: w ramach toposu pochodu historia zostaje przedstawiona jako ciągły marsz naprzód. Najważniejszą wartością jest zatem postęp, a wszelkie próby jego powstrzymania są sprzeczne z naturalnym biegiem historii. Z kolei kondukt, choć również porusza się naprzód, to skoncentrowany jest na przeszłości i to w niej widzi większą wartość. Jak wskazuje badacz, toposy te silnie ze sobą rywalizowały o narracyjne przywództwo w Polsce. Szczególnie w XX w., jednak bardzo łatwo dopasować do wspomnianej koncepcji wydarzenia i spory także z innych okresów.

Z podziału dotyczącego stosunku do przeszłości poniekąd wynika także podział dotyczący podejścia do patriotyzmu. I tu znowu można odwołać się do prac Napiórkowskiego. W publikacji Turbopatriotyzm semiotyk zestawił ze sobą tytułowe pojęcie wraz z będącym jego antytezą softpatriotyzmem. Zwolenników pierwszego podejścia opisał jako ludzi definiujących patriotyzm w kategoriach narodowych – martyrologii i obrony tradycji. Drugich natomiast jako „uśmiechniętych”, „fajnych” i „nowoczesnych” Polaków. Jako symbol pierwszego podejścia autor podaje Marsz Niepodległości (można wskazać, że to niemal dosłowna ilustracja toposu konduktu). Niechlubnym reprezentantem drugiego stał się za to czekoladowy orzeł, wystawiony w Dzień Flagi w 2013 r. przez ówczesnego prezydenta – Bronisława Komorowskiego.

Polskie społeczeństwo można też podzielić jak Adam Mickiewicz w Dziadach. A dzięki dobrodziejstwom postmodernizmu można to obecnie robić w dowolny sposób. I tu kusi, żeby postawić przewrotną tezę, nawiązując do przemyśleń politologa Rafała Matyi, że w przypadku wizerunku partii to wszystko jedynie kostiumy dobierane na bieżące potrzeby. Że narracje, choć wynikają zazwyczaj z rzeczywistych poglądów polityków, służą jedynie do podsycania polaryzacji oraz rozgrywania klasowych napięć. Rozładowywania niepokojów poprzez „wojnę na dolę”.

Jak wskazuje Matyja, polaryzacja PO-PiS jest skutkiem dwóch równoległych procesów, dwóch wojen – „na górze” oraz „na dole”. „Wojna na górze” to wojna politycznych elit. Określenie to ukuł Lech Wałęsa w 1990 r. w czasie konfliktu wewnątrz obozu solidarnościowego. W założeniu konflikt miał dotyczyć wyłącznie „góry”, bez wciągania w polityczne przepychanki całego społeczeństwa. Wałęsa argumentował, że potrzebna jest wojna na górze, by na dole był spokój. Kilkanaście lat później Jarosław Kaczyński i Donald Tusk przyjęli inną strategię. W polityczny konflikt zaangażowano także „dół” i społeczne emocje. Polaryzacja zaczęła się wkradać w niemal każdy obszar życia.

5 stycznia 2015 r. w programie Tomasz Lis na żywo wspomniany już Adam Michnik wypowiedział słynne słowa, że aby Bronisław Komorowski przegrał wybory prezydenckie, musiałoby się stać coś niesłychanego, np. urzędujący prezydent na pasach, po pijanemu przejedzie niepełnosprawną zakonnicę w ciąży. W swojej opinii nie był zresztą odosobniony. Kandydat opozycji był zupełnie nieznany, wiele osób myliło go z bardziej popularnym wówczas szefem Solidarności, noszącym to samo nazwisko. Choć Komorowski miał ogromną przewagę w sondażach, to jednak trendy zmierzały w niekorzystną dla niego stronę.

W 2014 r. Donald Tusk objął stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej i opuścił PO. A jako że wszystkich największych konkurentów zdążył się wcześniej pozbyć, to pozostawił partię wyniszczoną i pozbawioną silnych liderów. Dodatkowo narastało zniechęcenie do ówczesnego rządu. Jednym z kluczowych czynników była tzw. afera podsłuchowa. Wtedy wyborcy dowiedzieli się z nagranych rozmów działaczy PO, że państwo polskie istnieje teoretycznie (choć poniektórzy mogli to już wcześniej podejrzewać), a politycy zajadają się ośmiorniczkami za pieniądze podatników. Niezadowolenie podchwyciło PiS, które wówczas już całkowicie postawiło na wizerunek partii antyelitarnej. Partia Kaczyńskiego odświeżyła narrację o Polsce solidarnej oraz liberalnej i skierowała swój przekaz do zapomnianych przez PO wyborców – klasy ludowej czy mieszkańców mniejszych ośrodków.

10 maja, w dniu pierwszej tury wyborów prezydenckich, okazało się, że Komorowski nie musiał nikogo przejeżdżać na pasach, żeby przegrać starcie. Wystarczyły fatalna kampania i zmęczenie dotychczasowymi rządami macierzystej partii. Ustępujący prezydent próbował jeszcze podjąć walkę, rozpisując referendum, w którym pod głosowanie poddane zostałyby niektóre postulaty trzeciego w ówczesnych wyborach Pawła Kukiza. Nic to jednak nie dało, a 24 maja w drugiej turze na urząd prezydenta został wybrany kandydat PiS – Andrzej Duda. W październiku partia Jarosława Kaczyńskiego dołożyła również zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, uzyskując jednocześnie samodzielną większość w Sejmie i Senacie. Szok w ustępującej PO był tak ogromny, że niemal sparaliżował ugrupowanie na następne lata. Działacze partii zlekceważyli przeciwnika oraz, jak wskazywała na gorąco po ogłoszeniu wyników dziennikarka „Kultury Liberalnej” Karolina Wigura, rosnące społeczne emocje – gniewu i znudzenia. Polityka „ciepłej wody w kranie” się wyczerpała, a wyborcy pragnęli zmian.

Po objęciu władzy, tak samo jak dziesięć lat wcześniej, działacze PiS przystąpili do walki z „układem”, czego najbardziej wyraźnym przykładem była reforma sądownictwa. W Polsce rozpoczął się antyliberalny i populistyczny przewrót.

Już w 2011 r. Jarosław Kaczyński zapowiedział, że przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt. Prezes PiS jako polityczny wzór często wskazywał przywódcę Węgier – Viktora Orbána. Lider Fideszu stał się archetypem prawicowego populisty, zwolennika i budowniczego nieliberalnej demokracji. Podobne tendencje można było zaobserwować również w innych krajach. Zarówno w dawnym bloku wschodnim, jak i na Zachodzie do władzy zaczęli dochodzić politycy określani jako populiści, którzy pozycjonowali się w kontrze do dotychczas rządzących liberałów.

Niemiecki politolog Jan-Werner Müller definiuje populizm jako szczególny rodzaj moralizującej wyobraźni politycznej i taki sposób postrzegania świata politycznego, który ustawia moralnie czysty i w pełni zjednoczony (…) naród czy lud naprzeciw elitom, ukazywanym jako skorumpowane bądź z innego powodu gorsze moralnie. Podstawowa cecha populistów to zatem antyelitaryzm. Nie jest to jednak wystarczająca charakterystyka – znaczna część polityków wprowadza do swojego wizerunku elementy antysystemowe. Jak wskazu- je Müller, populiści dokładają do tego jeszcze antypluralizm, twierdząc, że to właśnie oni są jedynymi reprezentantami jednolitej większości (stąd częste przedstawianie grup mniejszościowych jako zagrożenie dla wspólnoty).

Wielu badaczy, m.in. Francis Fukuyama, jako genezę ekspansji populizmu podaje globalizację i spowodowany przez nią wzrost nierówności. Można również wskazać, jak zrobili to np. Iwan Krastew i Stephen Holmes, autorzy książki Światło, które zgasło, na negatywną społeczną reakcję na hegemonię liberalizmu po zakończeniu zimnej wojny. Popularna stała się wówczas teza o tzw. końcu historii (inspirowana pracami wspomnianego Fukuyamy). Pod tym poglądem kryje się przekonanie, że demokracja liberalna stanowi najwyższą formę systemu politycznego i żaden inny nie jest w stanie z nią trwale konkurować. Stąd można wynieść przeświadczenie o obiektywnej konieczności jego wprowadzenia w ramach realizacji naturalnego biegu historii. Już w latach 80. jednym z głównych haseł Margaret Thatcher, premierki Wielkiej Brytanii i głównego autorytetu (wraz z prezydentem Stanów Zjednoczonych Ronaldem Reaganem) liberalnych polityków, było There is no alternative. Belgijska filozofka polityki Chantal Mouffe wskazuje, że w świecie Zachodu nastały wówczas czasy „postpolitycznego konsensusu”. Dotychczas spolaryzowane partie konserwatywne i socjaldemokratyczne znacząco zbliżyły się do siebie programowo. Rozpowszechnił się technokratyczny centryzm, zniechęcający do powszechnego angażowania się w procesy demokratyczne oraz tworzący dystans między politykami a resztą społeczeństwa. Liberalizm – zarówno gospodarczy, jak i światopoglądowy – zaczął być jednak postrzegany przez wielu wyborców, szczególnie z klasy ludowej, jako coś narzuconego przez elity. Emocje te podchwytywali politycy, często sami będący beneficjentami krytykowanego systemu.

W połowie zeszłej dekady populiści zaczęli odnosić wyborcze zwycięstwa. Z jednej strony poprzez działania w ramach dotychczas istniejących ugrupowań konserwatywnych bądź przy ich wsparciu – np. wybrany w 2016 r. na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych Donald Trump. Z drugiej strony stopniowo do mainstreamu zaczęły wchodzić partie uznawane wcześniej za zbyt radykalne, np. francuski Front Narodowy (o historii partii Le Penów piszę szerzej w artykule Jaki ojciec, taka córka w nr. 200 MAGLA) lub Alternatywa dla Niemiec – ugrupowania te łagodziły wizerunek, jednocześnie utrzymując poparcie ze strony elektoratu protestu.

Szczególnie podatnym gruntem dla działań populistów były kraje Europy Środkowo-Wschodniej. Po upadku komunizmu na przełomie lat 80. i 90. region ten przeszedł transformację gospodarczą i ustrojową w duchu liberalizmu. Zmiany te traktowano w krajach dawnego realnego socjalizmu jako symboliczną „ucieczkę ze Wschodu” i „powrót do Europy” po latach trwania w narzuconym przez ZSRR systemie. Jak wskazują wspomniani Krastew i Holmes, transformacja dokonywała się nie tyle poprzez inspirację, co przez imitację. Szybko okazało się jednak, że osiągnięcie poziomu rozwoju państw Zachodu nie jest możliwe w krótkim czasie, a kapitalistyczna „terapia szokowa” znacznej części społeczeństwa przyniosła utratę zatrudnienia i pogorszenie warunków życiowych. Dodatkowo wiele aspektów liberalnej demokracji nie przyjęło się w pełni (np. postrzeganie nacjonalizmu jako jednoznacznie niszczącą siłę) i uznawane były za obcy element, sprzeczny z tradycją. Jak piszą przywoływani autorzy: (narzucony) niedopuszczający alternatyw komunizm radziecki został w trakcie transformacji zastąpiony (zaproszonym) niedopuszczającym alternatyw zachodnim liberalizmem. Narastał społeczny resentyment, potęgowany przez świadomość pośledniej roli imitatora, który zawsze będzie gorszy od dostarczyciela wzoru. Populiści zaczęli przekonywać o słabości Zachodu, która miała się objawić m.in. niekontrolowaną migracją spoza Europy, rozpłynięciem tożsamości narodowych czy naiwną „poprawnością polityczną” (Kra- stew i Holmes stawiają ciekawą hipotezę, że demonizacja Zachodu przez populistów z Europy Środkowo-Wschodniej ma również służyć zniechęceniu niezadowolonych obywateli do migracji oraz zatrzymaniu katastrofy demograficznej w rządzonych krajach, która przyspieszyła po otwarciu granic). Politycy, którzy prowadzili liberalną politykę, zaczęli być przedstawiani jako zdrajcy interesów kraju. Jak dodają Krastew i Holmes, nastąpiło odwrócenie Nakazu Naśladowania [liberalizmu] forsowanego przez dotychczasowe elity. Ideolodzy PiS-u czy Fideszu twierdzili, że teraz to Zachód powinien naśladować ich, aby zachować europejską tożsamość i wartości.

Po całkowitej transformacji w ugrupowanie antyelitarne PiS zaczęło sprawnie kreować i podchwytywać typowo populistyczne narracje. W kampanii wyborczej w 2015 r. często odwoływano się do kwestii zagrożenia ze strony uchodźców, z kolei w 2019 r. ze strony osób LGBTQ+. Populistyczny sznyt widać było także w głównych reformach – redystrybucyjnym w swoim charakterze programie Rodzina 500 Plus oraz zmianach w systemie sądownictwa, motywowanych chęcią osłabienia prawniczych elit. Po napotkaniu oporu ze strony społeczeństwa, Unii Europejskiej czy Stanów Zjednoczonych rewolucyjny zapał ugrupowania wytracił jednak swój impet. Podobnie jak PO, także partia Jarosława Kaczyńskiego skupiła się na korzystaniu ze spokoju, jakie daje rządzenie w trakcie wzrostu gospodarczego i zwyczajnym trwaniu przy władzy (może trochę bardziej chaotycznym i z krótkimi przerwami na zamieszania przy okazji kolejnych prób zaostrzenia prawa aborcyjnego) oraz przypominaniu elektoratowi o istnieniu lidera opozycyjnego ugrupowania. I po raz kolejny taka strategia poskutkowała utrzymaniem władzy na kolejną kadencję. Dodatkowo zrealizowane na początku rządów reformy i rzeczywista poprawa jakości życia znacznej części społeczeństwa mogły służyć jako dowód na przełamanie niemożności, jaki przypisywano poprzedniej władzy. Wybory parlamentarne z 2019 r. po raz kolejny zakończyły się wygraną PiS-u z przewagą umożliwiającą tej partii uzyskanie samodzielnej większości w Sejmie. Polaryzacja wciąż narastała, czego dowodem była coraz większa frekwencja podczas głosowań. Szczyt nastąpił w 2020 r., kiedy przy okazji drugiej tury wyborów prezydenckich do urn udało się ponad 68 proc. uprawnionych do głosowania osób, choć właśnie wtedy było najbliżej do przełamania duopolu. Kandydatka PO Małgorzata Kidawa-Błońska osiągała w sondażach jednocyfrowe poparcie. Polityczkę zastąpił jednak Rafał Trzaskowski, któremu udało się wejść do drugiej tury kosztem m.in. Szymona Hołowni czy Władysława Kosiniaka-Kamysza. Po zaciętej kampanii przegrał ostatecznie z urz dującym prezydentem – Andrzejem Dudą. Trzaskowskiemu udało się jednak zdobyć poparcie wykraczające poza dotychczasowy elektorat PO. I można było oczekiwać, że wykorzysta to do przeorganizowania opozycji anty-PiS. Do polskiej polityki w 2021 r. powrócił jednak Donald Tusk, a prezydent Warszawy posłusznie zaakceptował jego przywództwo. Tym samym wróciliśmy do punktu wyjścia i rywalizacji Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem.

Na koniec warto się zastanowić, czy to dobrze, że znaleźliśmy się w Polsce w sytuacji polaryzacji i jakie taka sytuacja ma konsekwencje. Nietrudno dostrzec jej wpływ na rozpad jedności społecznej, ograniczenie wzajemnego zaufania, umacnianie informacyjnych baniek i dehumanizację osób o przeciwnych poglądach. Jak wskazuje wspomniany już Miłosz Szymański, polaryzacja znacznie upraszcza postrzeganie świata i redukuje jego złożoność. Skłania do przyjęcia określonego zestawu poglądów na niemal wszystkie kwestie tak, że znając opinię danej osoby na jeden z tematów, można dokonać ekstrapolacji na całą resztę. Często podkreślana plemienność konfliktu sprawia z kolei, że ugrupowania stają się odporne na afery, a wewnętrzna krytyka jest uznawana za działanie na szkodę środowiska. Spór może wydawać się tak fundamentalny, że wymusza bezwzględną lojalność wobec swojej grupy. Zaciekłość rywalizacji i przekonanie o jej zasadniczej roli sprawiają również, że pochłania on znaczną część energii – zarówno działaczy, jak i elektoratów, którą można by było spożytkować w bardziej pożyteczny sposób. Wcielając się w rolę adwokata polaryzacji, można jednak skontrować poprzednie stwierdzenie i uznać, że polityczne zaangażowanie społeczeństwa i jego mobilizacja to pożądane zjawiska w demokracji. Politolożka Katarzyna Sobolewska-Myślik wskazywała z kolei w 2008 r., że rozkład, jaki się wówczas wykrystalizował, podzielił wyborców według bardziej istotnych kwestii niż poprzedni.

Bardzo kuszące z publicystycznego punktu widzenia jest sprowadzenie genezy obecnej polaryzacji do osobistego konfliktu wywołanego przez zbyt duże ego dokładnie dwóch osób o zbliżonych poglądach i działających początkowo w ramach tego samego środowiska. Taka opowieść idealnie podkreśla cynizm działaczy i nadaje politycznym rozgrywkom sensacyjnego charakteru niczym z serialu House of Cards. I rzeczywiście sporo w tej tezie prawdy. Choć jednak geneza sporu wydaje się bardzo miałka, to jego późniejszy przebieg opiera się na zagospodarowaniu dość trwałych i w większości zastanych podziałów oraz umiejętnym dostosowaniu się do nich. Dodatkowo w zbliżony sposób, co w podobnych do Polski krajach. Czy możliwe byłoby odarcie sporów z agresji (na szczęście w zdecydowanej większości jedynie werbalnej, co w przypadkach historii międzywojennej Polski czy wydarzeń przy okazji wyborów w Brazylii lub USA nie musi być regułą)? Zapewne tak, jednak konflikty wciąż by istniały, ponieważ czynniki, które je wywołują, są głęboko osadzone w społeczeństwie i nierozerwalnie wiążą się z ustrojem. Szczególnie dotyczy to kwestii ekonomicznych. Próba osiągnięcia jednolitości opinii jest niemal niemożliwa i często wywołuje odwrotną reakcję, co pokazało populistyczne antyliberalne przesilenie. Możliwe (i zapewne pożądane) byłoby jednak zwiększenie pluralizmu, zmniejszenie temperatury sporu i izolacji między grupami, a także za- stąpienie identyfikacji partyjnej identyfikacją klasową czy światopoglądową.

Na razie niewiele wskazuje na to, żeby obecna polaryzacja miała w najbliższych paru latach się załamać. Jak wskazuje dziennikarz tygodnika „Polityka” Wojciech Szacki, niepewność związana z pandemią czy wojną w Ukrainie tylko umocniła dwie najsilniejsze partie, z uwagi na to, że dzięki zebranemu wcześniej doświadczeniu wydają się w opinii wyborców bardziej przygotowane do rządzenia krajem. Przy okazji następnych wyborów prawdopodobne jest za to przejęcie władzy przez obecną stronę opozycyjną, która byłaby jednak najbardziej podzielona od czasów pierwszych rządów postsolidarnościowych.

W najbliższych latach przed opisywany- mi partiami wiele wyzwań – związanych z przemianami demograficznymi czy sekularyzacją polskiego społeczeństwa, a także najważniejsze, dotyczące zastąpienia liderów, którzy powoli zbliżają się do politycznej emerytury. Na razie jednak obydwaj pa- nowie mają się całkiem dobrze. Zachowali zręczność w prowadzeniu politycznych rozgrywek, a ich przywództwo w partiach jest niemal niekwestionowane. Za około pół roku, w jesienny niedzielny wieczór osoby sprawdzające wynik wyborów parlamentarnych zapewne po raz kolejny ujrzą widok, gdzie dwa wyraźnie najwyższe słupki poparcia należą do ugrupowań, których liderami są Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. I nie będzie to dla nikogo szczególnie zaskakujące.