Licencja na tweetowanie

Czy wpis na Twitterze może być groźniejszy niż karabin?

Gdy w 2006 r. pojawił się Twitter, w świecie polityki był on traktowany raczej mało poważnie. Jeśli ktoś spodziewał się, że po kilku latach tweety najważniejszych światowych przywódców będą cytowane przez stacje telewizyjne, był albo szaleńcem, albo wizjonerem. Z każdym kolejnym rokiem uczymy się doceniać wpływ, jaki wywierają media społecznościowe na politykę. Ale czy wpis na Twitterze może być groźniejszy niż karabin?

Tekst: Kamil Grelak

Na wejście na polityczne salony portal czekał niecałe dwa lata. W tym czasie zdobył uznanie w  pewnych kręgach, ale nie wszyscy widzieli w nim nowe narzędzie pracy polityka. Pierwsza kampania Baracka Obamy była przełomowa nie tylko ze względu na to, kto wprowadził się do Białego Domu. Kluczowe było to, jak rozmawiał ze swoim elektoratem. Tym razem o wyniku wyborów prezydenckich rozstrzygnęła obecność kandydatów w internecie. Facebook, Myspace i Twitter stały się nowymi kanałami angażowania społeczności skupionych wokół Obamy i jego rywala z partii republikańskiej – Johna McCaina. Sztab pierwszego z  nich potraktował to zadanie wyjątkowo poważnie. Gdy Twitter stworzył podstronę poświęconą wyborom prezydenckim, sztab demokratów opublikował na niej 261 wpisów. Znacznie mniej aktywni republikanie tweetowali zaledwie 26 razy. Czy to właśnie niebieski ptak poniósł Obamę ku zwycięstwu? Choć są badacze, którzy skłaniają się ku tak jednoznacznemu rozstrzygnięciu, nie poznamy alternatywnej wersji historii. Jednak największe znaczenie ma to, co wydarzyło się później.

All of this happened because of you. Thanks

Po objęciu urzędu otoczenie Baracka Obamy kontynuowało przyjętą strategię. Konto prezydenta USA stało się najchętniej obserwowanym na świecie. Nie brakowało tam żartobliwych, budzących sympatię treści. W jednym z porannych wpisów Obama wspomniał, że zaczął dzień z utworem Lonely boy zespołu The Black Keys. Muzycy odpowiedzieli pytaniem: Możemy użyć Air Force One podczas naszej kolejnej trasy?. Prezydent odparł, że maszyna niestety nie jest jego, ale chętnie zaprosi ich na koncert do Białego Domu. Rola Obamy nie ograniczała się jednak do kształtowania gustów muzycznych. Podczas jego prezydentury na zawsze zmienił się sposób, w jaki Stany rozmawiają ze światem. Program 21st Century Statecraft wytyczał nowe kierunki w  amerykańskiej polityce zagranicznej. Coraz więcej dyplomatów zaczęło tworzyć konta na Twitterze. Rozwijały się rządowe strony internetowe poświęcone sprawom wewnętrznym i  międzynarodowym. Już w 2012 r. Stany Zjednoczone były uważane za lidera rodzącej się e-dyplomacji. Departament Stanu zatrudniał wtedy 150 pracowników realizujących innowacyjny projekt. Jak na ironię, stojąca na jego czele Hillary Clinton przez długi czas opierała się urokowi Twittera i  nie miała tam własnego konta. Amerykanie wyznaczyli nowe standardy i cały świat do dziś próbuje dotrzymać im kroku.

Słowa mogą kosztować

Peter Apps, komentator Agencji Reutera, pisze, że łatwiej uzyskać zgodę na zabicie człowieka w  strefie wojny niż autoryzację wpisu opublikowanego na oficjalnym profilu Departamentu Stanu. Amerykańska administracja zdaje się więc dostrzegać ciążącą na niej odpowiedzialność. Problem pojawił się, kiedy autorem niefortunnych wpisów stał się sam prezydent. Gdyby Donald Trump był Polakiem, można by powiedzieć, że pisał z ułańską fantazją. Choć polski genealog-amator odtworzył dzieje jego rodu aż do jednej z żon Kazimierza Wielkiego, nie jest to zbyt fortunne określenie. Oddaje jednak znany wszystkim styl byłego prezydenta USA. Donald Trump zaskakiwał nawet członków własnej administracji. W jednej z serii tweetów oskarżył Katar o finansowanie terroryzmu. Sęk w tym, że dzień wcześniej przedstawiciele Pentagonu wypowiadali się w tonie sugerującym zażegnanie sporu z tym krajem. Zapytany o zmianę stanowiska rzecznik departamentu obrony nie potrafił wyjaśnić słów prezydenta. Do historii przejdą jednak, przede wszystkim, retoryczne i  rzeczywiste wojny handlowe z  Chinami. Po wpisie, w którym prezydent zagroził podwyższeniem ceł, indeksy giełdowe na Wall Street zaczęły gwałtowanie tracić na wartości. Niepewność inwestorów spowodowana przez dwa powiązane tweety, kosztowała globalne rynki równowartość rocznego PKB Australii. W przeliczeniu każde słowo Donalda Trumpa spowodowało 13 mld dolarów strat.

Puszka Pandory

Analizując skutki tych wydarzeń, trudno nie zadać sobie pytania, jak daleko idące mogą być konsekwencje nierozważnego korzystania z  tej platformy? Podczas szturmu na Kapitol uświadomiliśmy sobie, że media społecznościowe mają swój udział również w niezbyt pokojowych przedsięwzięciach.

Czy na Twitterze można wywołać – tym razem nie retoryczną – wojnę? I czy przez nierozważne wpisy można stracić coś więcej niż pozytywny wizerunek? By odpowiedzieć na to pytanie, warto cofnąć się do 1919 r. Norweski minister spraw zagranicznych oświadczył wtedy przed ambasadorem Danii, że reprezentowany przez niego kraj nie będzie zgłaszał roszczeń do obszaru Grenlandii. Gdy plany uległy zmianie, powstał spór, który znalazł swój finał przed Stałym Trybunałem Sprawiedliwości Międzynarodowej. Wyrok był korzystny dla Danii. Panujący zwyczaj międzynarodowy mówił bowiem, że szefowie państw, rządów i ministrowie spraw zagranicznych mogą wyrażać wolę państwa bez żadnych dodatkowych pełnomocnictw. Czy gdyby Nils Ihlen żył w XXI w. i  przedstawił tę samą deklarację w tweecie, a nie w rozmowie z duńskim ambasadorem, historia potoczyłaby się tak samo?

Kryzysy i rozwiązania

Poza możliwością włączania się do dyskusji i komentowania wypowiedzi polityków Twitter dał naszym społeczeństwom coś jeszcze. Stał się jedną z platform, które pozwalają na skuteczne przekazywanie informacji w  kryzysowych sytuacjach. Przekonaliśmy się o  tym podczas pandemii, gdy właśnie tam pojawiały się oficjalne dane o liczbie zakażeń czy najnowsze zalecenia. Zdarza się jednak, że to ministrowie znajdują na platformie potrzebne informacje. Indyjski resort spraw zagranicznych używa Twittera do odpowiadania na prośby o  pomoc przesyłane przez obywateli. Reaguje w ten sposób na katastrofy lub klęski żywiołowe, w  których ucierpieli Hindusi. Pionierką genialnego w  swej prostocie rozwiązania była ministra Sushma Swaraj. Po rozbiciu się Boeinga 737 z  obywatelami Indii na pokładzie w  Etiopii, do rodziny jednej z  ofiar próbowała dotrzeć za pośrednictwem Twittera. Swaraj była aktywną użytkowniczką i wielokrotnie odpowiadała na wpisy osób, które nie wiedziały, do kogo zwrócić się ze swoim problemem. Podczas ataku terrorystycznego w  jemeńskim Aden błyskawicznie zorganizowała ewakuację indyjskiej pielęgniarki i  jej dziecka. Gdy indyjska turystka zgubiła paszport podczas wycieczki do Berlina, szybko otrzymała odpowiedź ze wskazówkami Swaraj. Choć ostatni z problemów wydaje się błahy, nabiera on większego znaczenia, gdy uświadomimy sobie, że strona internetowa tamtejszego ministerstwa nie działała wtedy wzorowo. Twitter doskonale wypełnił tę lukę. Ministra Sushma Swaraj zmarła w 2019 r. W uznaniu jej zasług została pośmiertnie odznaczona orderem Padma Vibhushan. To jedno z  największych cywilnych wyróżnień w Indiach.

Trolle idą na wojnę

Podobnie jak inne platformy społecznościowe, Twitter może służyć budowaniu wizerunku i  forsowaniu własnej narracji. Takie zabiegi można nazwać, używając jednego słowa  – propaganda. Często ulegamy złudzeniu, że umiera ona wraz z  totalitarnymi reżimami. W rzeczywistości wcale tak nie jest. Każdemu współczesnemu konfliktowi towarzyszą przynajmniej dwie konkurencyjne wobec siebie opowieści. Rywalizacja takich narracji jest dziś oczywistym elementem toczącej się wojny w  Ukrainie. Niektórzy analitycy mówią wręcz o  wojnie informacyjnej. Rosja od początku nazywała inwazję „operacją specjalną”, której celem miała być rzekoma denazyfikacja kraju. Gdy na polskich granicach ustawiały się kolejki ukraińskich uchodźców, na Twitterze pojawiły się wpisy mające zwrócić Polaków przeciwko nim. Rozprzestrzeniane pogłoski dotyczyły aktów przemocy, których mieli dopuszczać się przybysze. Na ulicach Przemyśla pojawiły się bojówki złożone ze środowisk powiązanych z kibicami. Miały „chronić” mieszkańców przed domniemanym zagrożeniem. Policja dementowała doniesienia w serii tweetów i wysłała na miejsce więcej patroli. 2 marca Instytut Badań Internetu i  Mediów Społecznościowych zanotował ponad 120 tys. prób dezinformacji wymierzonych w  Polaków. Do jednej czwartej z  nich doszło na Twitterze. Niedługo później na portalu zaczęła się rewolucja, która z założenia ma ukrócić praktyki związane z kierowanymi odgórnie atakami. Byłby to koniec farm trolli, czyli zorganizowanych jednostek siejących dezinformację na czyjeś zlecenie.

The bird is freed

Te cztery słowa zapostowane przez Elona Muska wywołały lawinę pytań dotyczących przyszłości Twittera. Miliarder kupił platformę w październiku minionego roku. Pierwsze kroki na drodze do tego celu stawiał jednak już w  marcu. Krótko po dyskretnym zakupie dużej części udziałów zapytał użytkowników, czy uważają, że Twitter rygorystycznie przestrzega zasady wolności słowa. 70 proc. głosujących odpowiedziała, że nie. W kolejnych miesiącach Musk budował narrację opartą na postulacie walki ze spamującymi botami. Porównał portal do miejskiego rynku, gdzie debatuje się nad sprawami kluczowymi dla przyszłości ludzkości. Zapowiedział też, że algorytmy Twittera staną się publicznie dostępne, co zwiększy wiarygodność platformy. To ważny postulat. Wszystko, co widzimy podczas scrollowania, buduje nasz obraz rzeczywistości. Dotyczy to również  – a  może przede wszystkim  – kształtowania naszych politycznych opinii. Nie wiadomo jednak, czy tak pojmowana transparentność cokolwiek zmieni. Nowy zarząd Twittera dysponuje władzą nie mniejszą niż przywódca światowego mocarstwa. To on będzie określał, co mieści się w granicach wolności słowa. Czy konto Donalda Trumpa zostałoby zawieszone, gdyby Musk kupił portal dwa lata wcześniej? Czy wpisy, które mogły stać się zapalnikiem prowadzącym do szturmu na Kapitol, zostałyby sklasyfikowane jako nawołujące do przemocy? Miliarder nie wypowiedział się na ten temat. Postanowił jednak wysłuchać głosów użytkowników. W listopadzie zamieścił na swoim profilu ankietę, w której pytał, czy konto byłego prezydenta powinno zostać przywrócone. Dzień później Trump odzyskał dostęp do platformy. W  najbliższych miesiącach będziemy obserwować stopniową ewolucję Twittera. Zamieszanie związane z weryfikacją kont było pierwszym sygnałem ostrzegawczym. Straciliśmy wtedy narzędzie, które ograniczało możliwość podszywania się pod wpływowe osoby i  rozprzestrzeniania dezinformacji. Dla polityków oraz dyplomatów, którzy wybrali platformę jako efektywną metodę komunikacji, oznacza to poważne zagrożenie. Czy na Twitterze zabraknie ich głosu? Były prezydent USA pozostaje wierny portalowi Truth, na który przeniósł się z powodu blokady. Na razie nie korzysta z odwieszonego konta. Czy inni pójdą w jego ślady? Na ten moment trudno to sobie wyobrazić.