O godzinie 21:00 w niedzielę 15 października (jeśli nie dojdzie do przedłużenia ciszy wyborczej), telewizje, portale internetowe i rozgłośnie radiowe między Odrą a Bugiem ujawnią wyniki exit poll zakończonych wyborów parlamentarnych. Wartości procentowe będą budzić emocje – euforię u jednych i płacz u niektórych. Znacznie ważniejsza będzie jednak liczba zdobytych przez komitety mandatów. I kto w różnych kombinacjach przekroczy magiczną wartość 231. Ale jak zostanie to policzone?
Tekst: Sebastian Muraszewski
Procenty i piwo w Sejmie
Zbliżającemu się głosowaniu towarzyszą największe dyskusje od wyborów z 1989 r. Polaryzacja, do jakiej doszło na scenie politycznej oraz niepewność co do tego, iloma posłami będzie dysponowała przyszła koalicja rządowa (Zjednoczonej Prawicy lub obecnej opozycji) sprawiła, że dla partii liczy się każdy mandat. Stąd też prekursorskie, jak na nasz kraj, zjawisko turystyki wyborczej. Pojedynczy obywatele jeżdżą do innych okręgów, by ich głos liczył się “bardziej”, a ugrupowania wystawiają swoich kandydatów tam, gdzie może się to bardziej opłacać. Z czego to wynika?
Artykuł 96. obecnie obowiązującej Konstytucji RP z 1997 r. jasno to precyzuje. Ustęp drugi mówi: Wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w głosowaniu tajnym. I ta proporcjonalność, czyli przełożenie liczby oddanych głosów na liczbę mandatów wydaje się na pierwszy rzut oka czymś oczywistym i łatwym do przeprowadzenia. Powinny być one podzielone według odsetka zdobytych głosów, prawda? Otóż, jak się okazuje, nie jest to takie łatwe.
Uwzględnianie wyłącznie wyników ogólnopolskich mogłoby sprawić, że część regionów nie miałaby swojej reprezentacji w Polsce, a szczególnie pokrzywdzone byłyby okolice słabo zaludnione. Od 2005 r. przy okazji wyborów do Sejmu obowiązuje podział na 41 okręgów. Z najmniejszego z nich, czyli z częstochowskiego (nr 28) wybiera się 7 posłów bądź posłanek. Z kolei z największego, czyli Warszawy – dwudziestu. Dodatkowo do głosów mieszkańców stolicy doliczane są wyniki z obwodów za granicą.
W 2011 r. dokonano ostatniej korekty w liczbie mandatów przypadających każdemu okręgowi. Ustawodawca starał się przeprowadzić taką korektę, by jeden mandat wybierany był przez nieco ponad 78 tys. obywateli. Oczywiście uzyskanie tak dokładnych wartości nie było możliwe, ale nieścisłości nie przekraczały liczby dwóch tysięcy. Sęk w tym, że mimo zaleceń PKW od 12 lat nie dokonywano dalszych korekt, a w tym czasie doszło do istotnej migracji ludności między okręgami. W 11 okręgach powinien być przyznany dodatkowy mandat poselski, a z 10 zabrany. Niby drobnostka, jednak w tym roku może znacząco wpłynąć na ostateczne wyniki wyborów.
W całkowitej proporcjonalności przeszkadza też próg wyborczy. W historii polskiej demokracji zdarzały się głosowania, gdy nie obowiązywał – były nim np. pierwsze w pełni wolne wybory parlamentarne po obaleniu komunizmu (z 1991 r.). By zapewnić ugrupowaniom jak najlepsze warunki do rozwoju na rodzącej się scenie politycznej, zdecydowano się wtedy na rezygnację z progu wyborczego.
Na mandat poselski mogła liczyć nawet partia, która zebrała niecałe… dwa tysiące głosów. Łącznie w parlamencie zebrało się więc aż 29 formacji, stąd utworzenie stabilnego rządu było po prostu niemożliwe. Grono parlamentarzystów objęło nawet Polską Partię Przyjaciół Piwa, gdzie znalazły się takie postaci, jak Janusz Rewiński czy Krzysztof Ibisz. Niedługo potem doszło do scysji i podziału na Małe Piwo oraz Duże Piwo. Przy takim poziomie prowadzenia polityki nie mogło dziwić, że konieczne okazały się przyspieszone wybory w 1993 r. Przy zastosowaniu progu wyborczego Sejm następnej kadencji składał się już tylko z ośmiu ugrupowań.
Dzielimy, dzielimy, dzielimy
Oprócz drobnego epizodu w 2001 r., o którym więcej znajdzie się w dalszej części artykułu, w polskich wyborach parlamentarnych zazwyczaj obowiązywała metoda D’Hondta. Jej korzenie sięgają XIX w. i belgijskiego matematyka Victora D’Hondta, który szukał sposobu na proporcjonalne przydzielenie mandatów do poszczególnych komitetów, startujących w wyborach. Mimo upływu lat z odkryć D’Hondta korzysta wiele państw.
Na czym polega ta metoda? Liczba głosów zdobytych przez partie bądź koalicje w danym okręgu jest dzielona przez kolejne liczby naturalne. Ilorazy sortuje się od największych do najmniejszych. Sortowanie przerywa się po obliczeniu tylu ilorazów, ile mandatów mamy do rozdzielenia. I co należy wyjaśnić: podziału mandatów w ramach jednej listy wyborczej, na której są przedstawiciele danego ugrupowania, dokonuje się na podstawie liczby głosów, a nie numeru na liście. Tak więc “jedynka” jest pewnym ułatwieniem, ale nie gwarantuje mandatu. Nie mówiąc o tym, że nie tak rzadko do Sejmu dostają się ci obsadzeni na ostatnich pozycjach.
D’Hondt ma jednak jedną poważną wadę. Przy małej liczbie mandatów w danym okręgu bardziej promowane są największe ugrupowania, które osiągnęły tak pokaźny wynik wyborczy, że nawet ilorazy ich wyniku wyborczego przez kilka kolejnych liczb naturalnych są wyższe od tego osiągniętego przez mniejszą partię. Może zatem dojść do sytuacji, której część głosów nie będzie miała przełożenia na zdobycie miejsc w parlamentarnych ławach. Potocznie mówiąc, te głosy będą “zmarnowane”. Stąd też może się okazać, że większa liczba głosów w skali nie będzie równała się przewadze w zdobytych miejscach w parlamencie. Taka sytuacja dla wyborców może być szokiem, niestety jest to wpisane w specyfikę polskiej ordynacji wyborczej.
Czy można jakoś “ulepszyć” metodę D’Hondta? Owszem. Chociaż opinie na temat jej udoskonalenia są różne i zależą od wielkości partii. Pięć miesięcy przed wyborami parlamentarnymi w 2001 r. partie rządzące, które miały słabe wyniki w sondażach i ostatecznie nie weszły do Sejmu, czyli Akcja Wyborcza Solidarność (AWS) i Unia Wolności (UW) oraz młoda wówczas Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość przegłosowały zmianę ordynacji na zmodyfikowaną metodę Sainte-Laguë. Dzielnikami liczby zdobytych głosów były kolejne liczby nieparzyste, a zaczęto od 1,4 (mimo, że nie jest całkowita). Potem 3, 5, 7, 9 i tak dalej. Jedna partia miała zatem mniejsze szanse na zdobycie odpowiedniej liczby mandatów.
Zmiany były wymierzone w Sojusz Lewicy Demokratycznej (SLD), który według przewidywań ekspertów miał objąć samodzielną większość w Sejmie. Gdyby obowiązywał D’Hondt, nie mieliby z tym problemów, a 245 przedstawicieli lewicy zapewniłoby wotum zaufania dla premiera z tej formacji. Skończyło się na 216 posłach i posłankach, konieczności tworzenia koalicji z inną partią, a pod koniec kadencji nawet na działaniu rządu mniejszościowego. Co ciekawe, SLD po dojściu do władzy wprowadziło ordynację opartą na metodzie D’Hondta. Jednym z beneficjentów tego rozwiązania była Zjednoczona Prawica – w wyborach w 2019 r. PiS według metody Sainte-Laguë miałby 200 mandatów, a nie jak w rzeczywistości 235.
Przejść przez próg. Tylko jaki?
Żeby jednak uczestniczyć w podziale mandatów, nie wystarczy mieć jednego z większych ilorazów w danym okręgu. Konieczne jest przekroczenie 5 proc. wszystkich głosów w skali całego kraju w przypadku partii lub 8 proc. w przypadku koalicji. Nieosiągnięcie tego drugiego progu przeważyło już kiedyś o ostatecznym wyniku wyborów. W 2015 r. Zjednoczona Lewica złożona z SLD, Twojego Ruchu Janusza Palikota (TR), Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), Unia Pracy (UP) i Zielonych uzyskała 7,55 proc. głosów, nie dostając się tym samym do Sejmu. Lewicowa koalicja wyciągnęła jednak wnioski z tamtego faux pas i od wyborów z 2019 r. startuje jako komitet partyjny, a nie koalicyjny, dzięki czemu korzysta z przywileju niższego progu.
Częścią tej formacji jest Partia Razem, która mimowolnie przyczyniła się do wcześniej wspomnianej klęski Zjednoczonej Lewicy, startując w 2015 r. z osobnej listy. 550 tys. głosów oddanych na Razem, prawie 723 tys. zdobyte przez partię KORWiN oraz 1,1 mln lewicowej koalicji – obywatele, którzy je oddali, nie mogli liczyć na swoją reprezentację w Sejmie. Taka nietypowa sytuacja przyczyniła się też do zdobycia większości parlamentarnej przez Zjednoczoną Prawicę.
Wśród komitetów ogólnopolskich w tym roku mamy trzy koalicje. Zjednoczoną Prawicę, Koalicję Obywatelską oraz Trzecią Drogę Polska 2050-PSL (TD). O ile te pierwsze mogą być pewne wejścia do Sejmu, a bardziej przyświeca im walka o zwycięstwo, o tyle blok prowadzony przez Szymona Hołownię i Władysława Kosiniaka-Kamysza takiego komfortu nie ma. Od jego wyniku zależy, kto będzie w stanie objąć władzę po wyborach. Klęska TD oznacza kres planów opozycji na stworzenie koalicji rządowej.
D’Hondt prowadzi też do powstania naturalnych progów. W niektórych sytuacjach nawet 11 proc. wszystkich głosów w okręgu może oznaczać brak jakiegokolwiek mandatu. Takie argumenty towarzyszyły zwolennikom jednej listy opozycyjnej. Dzięki niej opozycja miałaby otrzymać więcej mandatów niż przy rozdrobnieniu, biorąc pod uwagę, że wszyscy obecni wyborcy tych komitetów oddaliby na nią głos,. Ale czy do tego by doszło? Takie zjednoczenie w eurowyborach z 2019 r. skończyło się dość sporą przegraną ze Zjednoczoną Prawicą. W politycznych kalkulacjach jeden plus jeden nie zawsze równa się dwa.
Progiem wyborczym nie musi przejmować się za to Mniejszość Niemiecka. Jej przedstawiciel – Ryszard Galla, który w Sejmie zasiada od 2005 r., może liczyć na pewny mandat z województwa opolskiego na podstawie przywilejów dla mniejszości narodowych. Suwerenna Polska chciała zmiany przepisów w tym zakresie, jednak nie udało jej się zrealizować tych planów.
JOW-y już tu są. A co potem?
Skoro system proporcjonalny jest obarczony takimi wadami, może warto wprowadzić większościowy? Obowiązuje on np. we Francji i w krajach anglosaskich, gdzie doprowadził do podziału sceny politycznej między dwiema partiami. Tak zwane “jednomandatowe okręgi wyborcze” stały się głównym postulatem Pawła Kukiza, muzyka i parlementarzysty. Twierdzi on, że dadzą najlepszą możliwość rozliczania polityków przez zwykłych obywateli. Czyżby?
Jednomandatowe okręgi wyborcze funkcjonują w wyborach do Senatu od 2011 r. Nieważne, jak wiele głosów zbierze kandydat lub kandydatka w danym okręgu, liczy się, by wywalczyć ich więcej niż reszta. Przykładem może być okręg nr 100 w poprzednich wyborach. Stanisław Gawłowski otrzymał niespełna 45 tys. głosów. Jego konkurent z PiS o zaledwie 320 mniej, a tuż za nim uplasował się Krzysztof Berezowski, który miał prawie 44 tys. głosów. Głosy dwóch trzecich uprawnionych poszły wtedy do kosza. Z kolei w Wielkiej Brytanii w 2015 r. trzecie miejsce w wyborach zdobyła Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa. 12,6 proc. uzyskanych głosów dało jej zaledwie… jeden mandat w 650-osobowej Izbie Gmin. Z kolei Szkocka Partia Narodowa z trzykrotnie mniejszym poparciem uzyskała ich aż 56.
KO, SLD i PSL wygrały wybory do Senatu w 2019 r. dzięki zjednoczeniu się w “pakt senacki” i wystawieniu tylko jednego kandydata opozycyjnego w większości okręgów. Strategia na nadchodzące wybory jest podobna. Na kartach wyborczych znajdziemy też kandydatów niezależnych, niektórych popieranych przez Pakt lub Zjednoczoną Prawicę. Teoretycznie łatwiej uzyskać miejsce w wyższej izbie parlamentu osobie spoza struktur partyjnych, wystarczy do tego zdobycie odpowiedniej liczby głosów wyłącznie w danym okręgu.
Przy ordynacji większościowej niebezpiecznym zjawiskiem jest gerrymandering, czyli zmienianie granic okręgów wyborczych w taki sposób, by zwiększyć szansę danej partii na zwycięstwo. W Stanach Zjednoczonych lub w Wielkiej Brytanii okręgi mogą mieć przedziwne kształty, a ich dokładność sięga nawet ulic. W Polsce w przypadku Senatu nie mieliśmy z tym do czynienia. Całe szczęście.
Możliwe, że w przyszłości czekają nas zmiany w ordynacji wyborczej. Zjednoczona Prawica w swoim programie zapowiada wprowadzenie systemu na wzór, o dziwo, ordynacji niemieckiej. Połowa miejsc w Sejmie byłaby obsadzana na podstawie list krajowych, czyli tej samej listy kandydatów dla wszystkich głosujących, a druga połowa z okręgów jednomandatowych. Na razie jednak uwaga skupia się na tegorocznych wyborach. Jak widać, ich wynik może pozostawać niepewny nawet do ostatniego podliczonego głosu.