Przysłuchując się dowolnym debatom publicznym, szczególnie tym traktującym o sprawach światopoglądowych, nietrudno jest spostrzec, jak niska jest kultura dyskusji w Polsce. Czym jednak właściwie charakteryzuje się kulturalna dyskusja? Czy wymaga ona etycznych przesłanek rozmówców, a może jest jedynie kategorią estetyczną? Czy w obecnej sytuacji medialnej możliwe – lub nawet konieczne – byłoby stworzenie nowej formy debaty?
Tekst: Tytus Dunin
W pierwszej rozmowie Patrycjusza Wyżgi z prof. Antonim Dudkiem na kanale didaskalia, moją uwagę przykuła szczególnie jedna wypowiedź. Rozważając obecny stan polskiej demokracji i porównując go z sytuacją zaraz po transformacji ustrojowej, prof. Dudek przytacza anegdotę, w której wspomina, że pod niektórymi materiałami na jego kanale – tymi dotyczącymi historii politycznej wczesnej III RP – niektórzy komentujący wyrażają żywe zaskoczenie kulturą wypowiedzi posłów. W filmach tych przytoczono fragmenty obrad z sali plenarnej Sejmu. Przypomniało to profesorowi o pewnym wyrażeniu:
W powszechnym użyciu było takie sformułowanie, że jak ktoś brzydko mówił, to się mówiło: „Proszę nie używać nieparlamentarnego języka”, czyli w domyśle „Proszę przejść na język parlamentarny”, w domyśle – elegancki, bez przekleństw i tak dalej. Dzisiaj już tego nikt nie użyje, to jest anachronizm. Ale nie chodzi tylko o retorykę, bo ona rzeczywiście się stoczyła – schamiała ta polska polityka. Ale co gorsza, schamiała nie tylko na poziomie retorycznym, ale też na poziomie merytorycznym.
Szalenie ciekawym jest, jak abstrakcyjnie brzmi powyższe sformułowanie w dzisiejszych czasach – w których to, paradoksalnie, właśnie parlament stał się głównym ośrodkiem nieparlamentarnego języka. Co doprowadziło do takiej sytuacji? Tak jak w wielu innych kwestiach, wskazuje się często na zamknięcie Polski za żelazną kurtyną. Stwierdza się, że wskutek ponad czterdziestu lat niemal totalitarnych rządów PZPR, w których linia partii była jedyną akceptowalną w przestrzeni publicznej, kultura pokojowej dyskusji publicznej o sprawach kontrowersyjnych nie miała szans prawdziwie dojrzeć. Krótki przebłysk taktu w polityce lat 90. byłby w tej interpretacji efektem odurzenia nowo odzyskanymi prawami obywatelskimi.
Schamienie
Teoretycznie można postawić tezę, że wolność słowa odzyskaliśmy zdecydowanie za późno; w czasach, w których było już jasne, że nawet czysta informacja – zgodna z rzeczywistością, lecz zaprezentowana w odpowiedni sposób – może być narzędziem walki politycznej. Jednak problem z tą tezą unaocznia się dosyć szybko: ten sam proces można zaobserwować w całkowicie dojrzałych demokracjach – nawet w tych, które nigdy nie miały w swojej historii epizodu autorytarnych rządów. Wzrost populizmu i narastająca polaryzacja społeczeństw – wszystko to są odnogi tego samego procesu, czyli schamienia polityki.
Warto zatrzymać się przy tym słowie, którego użył prof. Dudek. Choć wprawdzie jest to potocyzm, bardzo wyraźnie ilustruje on zjawisko, które staram się opisać. Dzisiaj określenie cham stosowane jest wobec osoby ordynarnej lub grubiańskiej – dawniej jednak, wyraz ten był pogardliwym określeniem chłopa, przedstawiciela warstw niższych. Interpretując termin schamienie anachronicznie, w przestarzałym kluczu – czyli jako upowszechnienie czy umasowienie – znaleźć można spójniejszą przyczynę zachodzącego w przestrzeni publicznej procesu.
Dzisiejszy polityk bowiem, stając przed mikrofonami jako uczestnik debaty, doskonale zdaje sobie sprawę z celu, jaki chce osiągnąć. Nie pełni on tak naprawdę funkcji merytorycznej czy rywalizacyjnej. Jego zadaniem jest przekonanie nie współrozmówcy, ale publiczności. A im większa i bardziej niejednorodna – czy to pod względem wykształcenia, wieku czy sympatii ideologicznych – jest grupa jego odbiorców, tym statystycznie największe szanse na przekonanie znacznej liczby słuchaczy ma, używając najbardziej prostackich i działających na poziomie emocjonalnym chwytów. Im większa jest grupa ludzi, wobec których dany cel ma zostać osiągnięty, tym bardziej ekonomiczne stają się prymitywne sposoby osiągnięcia tego celu.
Stąd właśnie wynikać może pozór większej „dostojności” dawnych mediów i języka w nich zawartego. Wówczas, grupa ich odbiorców była na tyle mała i ekskluzywna, że nie istniała wystarczająca motywacja do podporządkowania każdej dziedziny słowa agitacji ideologicznej. Również ze względu na wyżej wspomnianą ekskluzywność oraz mniejsze nakłady, zastosowanie bardziej ordynarnych chwytów wiązało się ze znacznie większym ryzykiem i znacznie bardziej dalekosiężnymi konsekwencjami – zaś w dobie zalewu treści produkowanych pod najbardziej generycznego odbiorcę, nawet najbardziej nietaktowna wypowiedź z czasem rozejdzie się po kościach. Kulturalny język może równie dobrze być tylko wartością estetyczną – gdyż z ekonomicznego punktu widzenia wobec swoich alternatyw przynosi jedynie straty.
Debata rywalizacyjna
Skoro jednak publiczne wypowiedzi polityków mogą mieć (jeśli w ogóle) jedynie wartość retoryczną – gdzie należałoby szukać wartości merytorycznej w dyskusji? Z pomocą zdają się przychodzić uwielbiane szczególnie przez zaangażowaną politycznie młodzież debaty oksfordzkie. Oczywiście, rodzajów debat rywalizacyjnych jest znacznie więcej – oprócz oksfordzkich wyróżniamy na przykład debaty maczugowe czy debaty typu Lincoln-Douglas, jednakże różnią się one wyłącznie liczebnością drużyn, sposobami i kolejnością przedstawienia stanowiska, ewentualnie jego szybkością. Sam paradygmat debaty pozostaje ten sam: drużyny debatujących rywalizują w czasie rzeczywistym o to, która z nich bardziej przekonująco obroni odgórnie narzucone stanowisko wobec odgórnie narzuconej kwestii.
Czy zatem debaty rywalizacyjne to najlepsze medium do wydestylowania czystej merytoryki i nieodzowny element życia społecznego każdego światłego i inteligentnego człowieka?
Nic bardziej mylnego. Debaty rywalizacyjne w obecnej formie są niczym więcej niż zabawą w drapanie coraz szybciej krzepnących i coraz bardziej stwardniałych strupów opinii na ranach niepewności. Ze względu na to, że debata odbywa się w czasie rzeczywistym, w oparciu jedynie o wiedzę i inwencję jej uczestników, wszelkie argumenty, które są podczas niej podniesione w oparciu o konkretne dane, nie mogą zostać zweryfikowane. Jeśli dany mówca jest wystarczająco charyzmatyczny i potrafi z przekonaniem podawać kompletnie zmyślone informacje tak, jakby były prawdziwe – nic nie stoi na przeszkodzie, aby zwyciężył na podstawie fałszywych przesłanek. Odbędzie to się jednak ze szkodą dla samych słuchaczy. Tak samo powoływanie się na źródła czy autorytety, które jest jak najbardziej uprawnione np. w debacie tekstowej, w tym formacie dyskusji jest jednak zbyt łatwą drogą do nadużyć.
Natomiast samo odgórne narzucenie tematu dyskusji i strony każdej z drużyn stwarza wyłącznie iluzję dystansu debatujących wobec poruszanej kwestii. Jeśli zaproponowany temat jest odpowiednio bliski sercom dyskutujących, odgórne narzucenie stronnictwa może być już czynnikiem przeważającym o zwycięstwie jednej ze stron. Tak naprawdę niemożliwe jest pełne oddzielenie się od własnych opinii i uprzedzeń na tym poziomie, na którym chcieliby tego dokonać wielbiciele debat rywalizacyjnych. Pozorując swój obiektywizm i dystans wobec własnych uprzedzeń, wyłącznie je nasilają. Ale być może takowa separacja jest wykonalna – tyle że na zupełnie innym poziomie.
Debata asystowana
Aby zaproponować własny system debaty, który faktycznie miałby skupiać się na wartościach merytorycznych, należy najpierw powiedzieć, czym owe wartości w rzeczywistości są. Samo określenie merytoryczny oznacza: dotyczący treści sprawy, a nie jego strony formalnej. Wartość merytoryczna w dyskusji nie jest elementem dyskusji, ale jej skutkiem – ma być przekazywana odbiorcy, którego celem jest pozyskanie rzeczowej wiedzy w konkretnej kwestii. Jeśli więc nowy rodzaj debaty miałby na celu maksymalnie wykorzystać warstwę rzeczową, która we współczesnej debacie raczej ustępuje treści czysto formalnej i estetycznej, należałoby skupić się na elementach wypowiedzi debatujących, które ową wartość rzeczową przekazują. Nie są to – jak sugerowałaby struktura debat oksfordzkich – argumenty, lecz źródła.
Jednak odwoływanie się do źródeł i powoływanie się na autorytety w debacie prowadzonej na żywo, czyli tej najbardziej przystępnej w odbiorze ze względu na swój dynamizm, musi być choćby podejrzewane o bycie chwytem retorycznym, niezależnie od intencji autora. Ani moderator dyskusji, ani inni jej uczestnicy nie mają możliwości sprawdzenia rzetelności danych, do których odnosi się mówca. Odwołanie do konkretnych informacji jest jednak najbardziej skutecznym sposobem na zwiększenie wartości rzeczowej danej wypowiedzi. Jak zatem pogodzić oba te rozwiązania?
Moją propozycją jest stworzenie nowego rodzaju debaty, łączącego zalety dyskusji prowadzonej na żywo z nieocenioną możliwością rzeczowości, która leży w dyskusji tekstowej. Nieocenioną – ponieważ dyskusja tekstowa, z racji swojego powolnego charakteru, promuje zwięzłość wypowiedzi, szczególnie w środowisku, w którym najlepiej się przyjęła, tj. w internecie.
Debata asystowana – tak roboczo nazwałem swoją propozycję – jest debatą turową, prowadzoną między dwiema osobami, które mają do dyspozycji podłączony do sieci internetowej komputer. Nad wszystkim czuwa moderator. Przebieg dyskusji dzieli się na dwa segmenty: wypowiedź uczestnika i przygotowanie do wypowiedzi. Uczestnicy wybierani są zgodnie ze swoim stosunkiem do materii debaty – ich stanowisko wobec poruszanej kwestii jest jasne już przed rozpoczęciem dyskusji.
Po krótkim wprowadzeniu wypowiedzianym przez moderatora debata rozpoczyna się. Dyskutanci przedstawiają zwięzłe przedmowy, w których pobieżnie przedstawiają siebie, swoje stanowiska wobec poruszanej kwestii oraz kilka argumentów popierających daną opinię. Po tym, rozpoczyna się pierwsze przygotowanie do wypowiedzi. Dyskutanci przez około 15 minut przygotowują mowę, wyszukując źródła i szlifując własną linię argumentacji. Kiedy czas na przygotowanie minie, pierwszy z debatujących zabiera głos, a jego oponent otrzymuje przygotowane przez niego odnośniki do źródeł, z których zamierza korzystać podczas swojej wypowiedzi.
Dyskutanci wypowiadają się naprzemiennie, sprawdzając pomiędzy swoimi wypowiedziami (tj. podczas segmentu przygotowania do wypowiedzi) jakość źródeł oponenta, wychwytując ewentualne luki lub sprzeczności w jego argumentacji oraz przygotowując zawczasu własne odpowiedzi. Natomiast rolą moderatora w debacie asystowanej jest, oprócz samego prowadzenia dyskusji, wychwytywanie konwencjonalnych chwytów erystycznych i błędów logicznych – które, w razie potrzeby, wymienia po zakończeniu wypowiedzi debatujących, aby od razu ukrócić czas ich oddziaływania na odbiorcę. Ten model debaty dopuszcza dowolność w kwestii długości poszczególnych segmentów, a także całej debaty – stała jest jedynie struktura.
Być może propozycja ta brzmi bardzo sucho i powolnie. Jest to jednak w pełni świadome podejście – debata asystowana nie ma na celu zrewolucjonizować tego, w jaki sposób odbywają się debaty, lecz być ważnym dodatkiem do krajobrazu medialnego. Dodatkiem, który zapewniałby rzetelną, dogłębną i jak najbardziej bezstronną wiedzę w zakresie nawet najbardziej kontrowersyjnych tematów, o których często takiej wiedzy brakuje. Ze względu na swój powolny charakter, debata asystowana ma sens jedynie w formie nagranego filmu lub podcastu z wyciętymi segmentami przygotowania do wypowiedzi. Ten fakt eliminuje również kolejny problem innych form debat. Mianowicie, uczestnicy tychże, zdając sobie sprawę z tego, że prawdziwa gra toczy się o odbiorców, skłonni są do instrumentalnego grania zarówno warstwą rzeczową, jak i formalną swojej wypowiedzi. W debacie asystowanej, dyskutujący – wypowiadając się według wcześniej zaplanowanego klucza, dogłębnie analizując niuanse wypowiedzi i źródeł oponenta oraz będąc w obecności jedynie dwóch osób – znajduje się w środowisku promującym koncentrację na materii tematu.
Nie ukrywam, że taki rodzaj dyskusji jest niezwykle specjalistyczny i niszowy. Stara się też pełnić funkcję stojącą niemal ponad polityką, nie będąc jej częścią, co w przypadku debaty publicznej jest co najmniej nieoczywiste. Chęć zdobycia możliwie jak najbardziej bezstronnej wiedzy w kwestiach budzących silne emocje – która byłaby głównym motywem odbiorców debaty asystowanej – nie jest powszechna. Żywię jednak nadzieję, sugerując się precedensem zauważalnej popularności np. kanału Dudek o Historii w kręgach studenckich, że koncepcja debaty asystowanej ma szansę doczekać się kiedyś realizacji.