Każda wojna to ostateczny sprawdzian. Ta w Ukrainie unaoczniła wiele negatywnych cech Zachodu, które w kręgach liberalnych polskiej polityki stanowiły tabu. Jednak oprócz Starego Kontynentu, swoją maskę zdjęła również Turcja, która obecnie zajmuje chyba najdziwniejsze miejsce wśród wszystkich państw NATO. A co istotne, ze względu na zbliżające się majowe wybory prezydenckie wszystko może się radykalnie zmienić.
Tekst: Michał Orzołek
Grafika: Anna Balcerak
Mawia się, że Polska przegrała geograficzną loterię – jesteśmy krajem nizinnym, bezbronnym, położonym między wschodnimi i zachodnimi mocarstwami. Pod tym względem Turcja jest naszym dokładnym przeciwieństwem. To górzysty kraj, o idealnym położeniu handlowym między Europą a Azją, ale bez większych zagrożeń ze strony sąsiadów. Z tego względu, inaczej niż większość Polaków, Turcy naturalnie widzą siebie jako lokalne mocarstwo i gros ich dążeń w polityce zagranicznej sprowadza się do zwiększania wpływów w regionie Bliskiego Wschodu. Kluczową kwestią jest jednak to, czy państwo o takich dążeniach wyznaje wartości demokratyczne, czy też zmierza ku autorytaryzmowi. I niestety – Turcja wybiera tę drugą ścieżkę.
Imam, piłkarz, muzyk
Z pewnością każdy obywatel Turcji, bez względu na preferencje polityczne, zaznaczył w kalendarzu datę 14 maja, ponieważ to wtedy odbędą się tego- roczne wybory prezydenckie. W szranki o najważniejsze stanowisko w państwie staną: obecnie sprawujący urząd Recep Tayyip Erdoğan, reprezentujący Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) oraz Kemal Kiliçdaroğlu – kandydat Republikańskiej Partii Ludowej (CHP), czyli organizacji założonej przez Mustafę Kemala Atatürka, którego uznaje się za ojca współczesnej Turcji (można powiedzieć, że to turecki odpowiednik marszałka Piłsudskiego).
Postać urzędującego prezydenta jest niezwykle ciekawa. Erdoğan urodził się w dość ubogiej rodzinie w Stambule. Jako nastolatek podejmował się różnych dorywczych zajęć, takich jak sprzedaż pocztówek, lubił również grać w piłkę nożną, którą uprawiał półprofesjonalnie. Gdyby nie surowy ojciec, oczekujący od syna „prawdziwej” kariery, być może Erdoğan odniósłby sukces w tej dziedzinie.
Niedoszły piłkarz jest bardzo religijny – uczęszczał do szkoły średniej dla imamów, ale ostatecznie nie wybrał tej ścieżki. Nieopodal miasta, z którego pochodzi jego rodzina, ufundował meczet. Co ciekawe, mimo swojej głębokiej wiary w przeszłości był bardziej tolerancyjny wobec innych religii i mniejszości seksualnych. Nie mogę odbierać miłości dwóm kochającym się osobom – tak o parach jednopłciowych mówił w 2003 r. świeżo upieczony premier Erdoğan. Jeszcze dwie, trzy dekady temu Turcy oddzielali grubą kreską wiarę i politykę. Nawet jeżeli prywatnie dygnitarz był głęboko wierzącym muzułmaninem, nie należało tego nazbyt eksponować publicznie. Młody Recep, chcąc nie chcąc, musiał się w ten kontekst wpasować.
Mimo tego już wcześniej ukazywały się jego religijne inklinacje. W 1994 r. został prezydentem Stambułu, jednak cztery lata później, ze względu na publicznie wyrecytowany przez niego wiersz nawołujący do religijnej walki, został skazany na cztery miesiące pozbawienia wolności i tym samym przedwcześnie zakończył swój urząd. W ramach protestu wydał album z melodeklamacjami, w którym recytował religijne teksty znanych tureckich poetów. Dzieło sprzedało się w liczbie ponad miliona egzemplarzy. To właśnie podczas odbywania wyroku zrodził się pomysł założenia partii AKP, a protestacyjny album zwiastował kierunek zmian w tureckiej polityce.

Tureckie laicite
Dla wielu obserwatorów życia publicznego w Turcji niewiarygodnym może być fakt, że w przeszłości idea sekularnego państwa stanowiła w tym kraju swego rodzaju sacrum. Od czasów ojca Turków, Mustafy Kemala, religię wycofywano z życia publicznego, a fundamentalizm religijny tępiono. Mustafa Kemal wychodził z założenia, że państwo tureckie musi być takie jak on – laickie i prozachodnie. W armii, z której wywodził się Mustafa Kemal, laicite przybierało największy format, urzeczywistniony np. w zakazie ubioru religijnych strojów (takich jak hidżab) przez żony tureckich oficerów.
Siły zbrojne zawsze stanowiły przeciwwagę dla wszelkich muzułmańskich fundamentalistów, uważając się za swoistego arbitra ostatniej instancji bliskowschodniej republiki. Idealnym przykładem tureckiego checks and balances jest wydarzenie z 1997 r. znane jako „miękki zamach stanu”. W ramach protestu przeciwko uformowaniu rządu w koalicji z islamskimi radykałami, armia wyprowadziła w stolicy kolumnę czołgów. Na reakcję drugiej strony nie trzeba było długo czekać. Fundamentaliści błyskawicznie zrozumieli aluzję – ustąpili ze stanowisk, a świecki porządek został utrzymany. Do czasów Erdogana tak pojmowana idea laicite stanowiła podstawę umowy społecznej w Turcji.
Przez Francję do Ameryki
Po objęciu władzy przez zrodzoną w więziennym anturażu partię AKP i szybkich poprawkach legislacyjnych – wszak Erdoğan był skazany prawomocnym wyrokiem, co w świetle dotychczasowych przepisów uniemożliwiało mu obejmowanie państwowych stanowisk – jej lider został premierem Turcji. Wówczas była to najważniejsza rola w państwie. Ekonomicznie kraj rozwijał się bardzo dobrze. Rządy partii AKP to czas dobrobytu i bogacenia się nie tylko mieszkańców wielkich miast, ale przede wszystkim anatolijskiej prowincji. Klasa średnia w „powiatowej” Turcji zawdzięcza swoje istnienie wyłącznie Erdoğanowi, co więc naturalne, zawsze będzie mógł liczyć na jej głos.
Znaczący zwrot w tureckiej polityce miał miejsce w 2014 r. Wtedy Erdoğan zdecydował się wystartować w wyborach prezydenckich. Owocowało to de facto przejściem Turcji z systemu parlamentarnego do półprezydenckiego na wzór Francji, gdzie to prezydent góruje nad wszystkimi organami władzy, ale równolegle z nim urzęduje premier.
Ostateczny kształt systemu politycznego Turcji wyłonił się podczas referendum w 2017 r., które zdecydowało o przekazaniu całości władzy w ręce prezydenta, czyli upodobnieniu się Turcji do USA. Na mocy referendum urząd premiera został rozwiązany. Erdoğan, a raczej jego nowa koncepcja państwa, zwyciężyła, jednak mandat nowego Sułtana nie był silny. Niezadowalający wynik 51:49 pozostawia wiele miejsca na spekulacje, czy głosowanie faktycznie odbyło się z poszanowaniem zasad demokracji. Odtąd Recep Tayyip już nigdy nie będzie mógł liczyć na poparcie wykształconej, wielkomiejskiej klasy średniej i wyższej, a społeczeństwo tureckie zostanie podzielone na bogatą i laicką Turcję A na zachodzie kraju oraz wschodnią Turcję B – biedną i religijną. Problem, który jako Polacy znamy aż za dobrze.
Rzut monetą
Niektórzy uważają, że papierkiem lakmusowym ukazującym spodziewany wynik tegorocznych wyborów są nastroje w administracji publicznej, a te są aktualnie nerwowe. Jeżeli wierzyć doniesieniom rywali Erdoğana, ankarscy oficjele masowo wysyłają swoje CV partii CHP, tym samym przygotowując się na nadchodzącą zmianę. O ile wysyłanie życiorysów nie zwiastuje jeszcze definitywnej porażki najdłużej panującego prezydenta Turcji – w przypadku triumfu obecnej władzy nie czekają ich z tego powodu żadne sankcje – tak doskonale obrazuje to intuicję osób bezpośrednio grzejących się przy cieple egzekutywy. Jak ujął to jeden z biurokratów – wynik wyborów mógł- by równie dobrze rozstrzygnąć rzut monetą.
Komentatorzy tureckiej polityki już od przeszło dekady ostrzegają, że Erdoğan dokonuje powolnego, acz bezustannego ścinania demokratycznych struktur państwa. Referendum w 2017 r. wygrał, jednak głosy na „tak” pochodziły głównie z prowincji – małych i średnich miast. Obszary, które oddały głos na „nie”, wnoszą ponad 70 proc. do tureckiego PKB. Stąd wniosek, że jeżeli obecny lider chce utrzymać się w urzędzie, musi tę bogatszą część populacji jakoś kontrolować, bo nie ma im nic do zaoferowania. Co oczywiste, urzędujący prezydent nie może ryzykować i zrobi wszystko, by jego imię znalazło się po obu stronach rzucanej monety.
Promesa normalności
Mimo szalejącej hiperinflacji i powszechnego ubożenia społeczeństwa, rządzący mają się dobrze jak nigdy. W internecie krążą zdjęcia gotującej żony Erdoğana, z drogimi miedzianymi garnkami i jasnym marmurowym blatem w tle. Para prezydencka publicznie – wręcz ostentacyjnie – celebruje swój dobrobyt. Pod tym względem kontrkandydat niedoszłego piłkarza jest jego dokładnym przeciwieństwem.
Kemal Kiliçdaroğlu fizjonomią przypomina emerytowanego księgowego, co akurat odpowiada jego faktycznej profesji. Karierę rozwijał w resorcie finansów na stanowisku młodszego buchaltera i kontynuował pracę w administracji do 1999 r., kiedy to zdecydował się wstąpić do polityki. W 2010 r. został liderem partii CHP. Jest szeroko znany tureckiej publice, ale nie ma na swoim koncie żadnych znaczących osiągnięć. Z drugiej strony, jego niewyrazista postać o przyjemnym usposobieniu intelektualisty może w dzisiejszych realiach działać na jego korzyść. Dużo łatwiej zaufać 74-letniemu wyważonemu biurokracie niż zapalczywemu Erdoğanowi.
Odróżniają ich nie tylko temperamenty. Kontrkandydat jest również, w przeciwieństwie do prezydenta, dość skromnym, jak na polityka, człowiekiem. W wywiadach, których udziela z domu, w tle często pojawia się jego nieokazała kuchnia. Żona Kemala nie ubiera się w drogie kreacje, w których zwykle gustuje pierwsza dama. To sprawia, że przeciętni wyborcy zwyczajnie sympatyzują z figurą skromnego, zwyczajnego człowieka.
Przewodniczący partii CHP deklaruje, że w przypadku wygranej przywróci system parlamentarny i przejdzie na zasłużoną emeryturę, by opiekować się wnukami. Jego plan może wydawać się nierealistyczny, ale zwolennicy Erdoğana nie są już tak silni jak kiedyś. Bieda zajrzała do wielu domów, a niezadowolenie społeczne, mimo że na razie uśpione, wciąż rośnie. Na informację o niedemokratyczności wyborów Turcy prawdopodobnie odpowiedzieliby wielodniowymi protestami, dając upust nagromadzonej niechęci do władzy.
Kolejnym powodem, dla którego Kemal Kiliçdaroğlu ma całkiem spore szanse w wyborach, jest fakt, że opozycja zjednoczyła się przeciwko Erdoğanowi. Jest to dość bezprecedensowy akt podyktowany tym, że najbliższe głosowanie uznawane jest za „wybory ostatniej szansy” – jeżeli nie uda się go wygrać, partia Erdoğana jeszcze długo nie opuści sceny politycznej. Z jednej strony więc wybory te nie będą równe w sferze medialnej, nad którą kontrolę sprawuje Erdoğan, ale z drugiej – wszyscy zmówili się przeciw niemu. Przemyślana kampania, unikanie skandali i głoszenie obietnicy odbudowy demokracji w Turcji zdają się być idealnym przepisem na zwycięstwo. Na taki scenariusz liczy również Zachód, bo z każdym rokiem bliskowschodni sąsiad staje się coraz bardziej kłopotliwy – im bardziej zdegenerowana i scentralizowana władza, tym bardziej uwidaczniają się tendencje do destabilizacji regionu. Perspektywa jego powrotu na ścieżkę demokracji jest dla Europy bardzo wygodna. Szanse na zmianę władzy są duże, znacznie większe niż tylko rzut monetą.
Mądry Polak po szkodzie
Czy jako Polska możemy wynieść coś z drogi, którą w XXI w. przeszła Turcja? Przede wszystkim należy uświadomić sobie, że demokracja nie jest dana raz na zawsze. Swobody obywatelskie, które zostały wywalczone, mogą zostać odebrane w mgnieniu oka. Jedyny kraj Azji Mniejszej, który może pochwalić się dłuższą tradycją demokratyczną niż Hiszpania czy Portugalia, niestety wycofuje się z tego modelu. Fakt, że Turcja jest państwem o wysokich nierównościach dochodowych tylko dolewa oliwy do ognia.
Nieodłączną częścią dobrze funkcjonującego systemu politycznego jest wspomniany wcześniej checks and balances. Brak odpowiednika tego pojęcia w języku polskim idealnie obrazuje, jak dalekie jest ono od naszych realiów. Dobry system jest odporny na ludzkie niedostatki, nie bazuje na majestacie jednostki (jak Rosja czy w mniejszym stopniu Turcja), ponieważ polega na wzajemnej kontroli niezależnych od siebie instytucji. Próba odejścia od tej koncepcji oznacza jedno – rządzących bardziej interesuje zwiększenie kontroli i dłuższe utrzymanie się u władzy niż branie udziału w demokratycznym konkursie o kierownictwo nad państwem. Jeżeli społeczeństwo zaakceptuje tę jedną, jedyną reformę, powrót może okazać się bardzo trudny.