Najważniejsze wybory od 1989 – takie hasła przebijają się w kanałach informacyjnych skupionych głównie wokół opozycji, zwłaszcza Koalicji Obywatelskiej, nieco mniej wokół Trzeciej Drogi czy Lewicy. Po drugiej stronie barykady, w mediach zbliżonych do PiS, panuje atmosfera oblężonej twierdzy i ciągłego przypominania działań Donalda Tuska i jego ekipy w przeszłości. Konfederacja z kolei próbuje iść swoją drogą, dlatego prezentuje się jako zupełna alternatywa dla większych ugrupowań. Czy rzeczywiście jesteśmy świadkami drugiego roku ‘89?
Tekst: Franciszek Pokora
Na przestrzeni ostatnich 34 lat odbyło się 10 wyborów parlamentarnych. Z technicznego punktu widzenia, trudno jest porównywać głosowania z początku lat 90. do tych nadchodzących jesienią. Zmieniały się ustrój, ordynacje wyborcze, podziały administracyjne, a nawet liczba tur.
Złośliwi powiedzą, że tylko twarze te same. I tak, u zarania nowej demokracji w Polsce, w 1989 r. podczas rozmów w Magdalence ustalono częściowo demokratyczną ordynację wyborczą. Z góry ustalono, że 65 proc. posłów na Sejm będzie z nadania partyjno-rządowego, a słynne 35 proc. opozycyjne. Senat zaś był w pełni wybierany demokratycznie. Okręgów sejmowych było aż 108, co wynikało z ówczesnego podziału administracyjnego na 49 województw. Z kolei okręgów senackich było 49 – wybierano w nich po 2 senatorów.
Wyjątkiem były województwa katowickie i warszawskie, gdzie ze względu na dużą liczbę mieszkańców przysługiwały 3 mandaty. Poza listami okręgowymi do Sejmu i Senatu, istniała też tzw. lista krajowa – z niej do ław sejmowych trafić miało 35 posłów. Ostatecznie znaleźli się na niej jedynie kandydaci PZPR i partii satelickich (swoją drogą znani i wpływowi, m.in. Czesław Kiszczak, Alfred Miodowicz czy Jerzy Kawalerowicz).
Dla PZPR głosowanie na wszystkich trzech listach zakończyło się katastrofą. Ordynacja zawierała lukę – posłowie z listy krajowej mogli wejść do Sejmu tylko w przypadku, jeśli uzyskają więcej niż połowę głosów ważnych, a ta sztuka udała się zaledwie dwójce kandydatów. Nie przewidziano, co dalej w przypadku nieobsadzenia brakujących mandatów. Po porażce tejże listy, komuniści zmienili reguły w środku gry i przeprowadzono drugą turę, uzupełniającą brakujące miejsca do parlamentu. Ostatecznie w Sejmie opozycja zdobyła 160 na 162 miejsca, a w Senacie Solidarność osiągnęła wynik 99 na 100 senatorów (Henryk Stokłosa był bezpartyjny). Nad polską demokracją przeszła pierwsza burza – zmiana ordynacji w trakcie trwania wyborów. Całe szczęście, nie zaszkodziła ona Solidarności.
Następne wybory parlamentarne były już w pełni wolne. Wałęsa, wtedy już jako prezydent, przedstawił w lutym 1991 r. projekt, który zakładał wprowadzenie progów wyborczych (5 proc. dla partii, 8 proc. dla koalicji) oraz system mieszany z jedną połową posłów wybieranych w jednomandatowych okręgach wyborczych (jeden mandat dla kandydata z największą liczbą głosów) i drugą wybieranych w sposób proporcjonalny. Projekt ten został jednak odrzucony przez Sejm – za duża liczba partii miałaby wtedy nie przekroczyć progu. Ostatecznie do Sejmu weszło rekordowe 29 ugrupowań, co z kolei zdestabilizowało system polityczny w kraju – nikt nie był w stanie utworzyć większościowego rządu. Dość powiedzieć, że „zwycięska” Unia Demokratyczna, otrzymała jedynie 12 proc. głosów.
Po kompletnym rozdrobnieniu partyjnym w Sejmie po wyborach z 1991 r., wprowadzono aktualnie obowiązujące progi wyborcze i parlament dwa lata później skurczył się z 29 komitetów do zaledwie 8. Przyjęto również wtedy metodę D’Hondta (o której więcej w “Maglu” napiszemy już wkrótce), choć systemy liczenia głosów zmieniały się kilkakrotnie na przestrzeni następnych lat. Łącznie w wolnej Polsce głosy liczono aż trzema systemami: Hare’a-Niemeyera (1991 r.), Saint-Laguë’a (2001 r.) oraz D’Hondta (1993-1997 i od 2005 r. do dziś).
Z wyborami do Senatu sytuacja ma się prościej – od samego początku wolnych wyborów obowiązuje ordynacja większościowa (kandydat, który otrzyma najwięcej głosów, wygrywa). Aktualny system wybierania rządzących można krytykować – metoda D’Hondta faworyzuje duże ugrupowania startujące do Sejmu, a system większościowy powoduje dużą liczbę tzw. głosów straconych w wyborach senackich. Nie da się jednak ukryć, że przez 34 lata polska demokracja wypracowała swój styl wyboru władz, a aktualny system funkcjonuje niezmiennie już 18 lat (najdłużej ze wszystkich testowanych).
Jeśli o sposób głosowania chodzi, rok 1989 i lata 90. mamy już daleko za sobą. To, co podtrzymuje nić porozumienia między początkami III RP, a jej aktualnym stanem, to pytanie o spuściznę roku ‘89, które stało się w gruncie rzeczy lejtmotywem polskiej polityki – odpowiedź jest trudna i niejednoznaczna, bo spadkobiercą są z jednej strony wszyscy, z drugiej strony nikt.
PiS powstało na bazie Porozumienia Centrum, partii stworzonej w 1990 r. przez Jarosława Kaczyńskiego związanego w latach 80. z Solidarnością. PO przeszło długą drogę – od Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Unii Demokratycznej przez Unię Wolności i Akcję Wyborczą Solidarność po swoją dzisiejszą formę – w każdej z tych formacji dominowali, jakby nie patrzeć, ludzie związani z Solidarnością (Jan Krzysztof Bielecki, Maciej Płażyński, Donald Tusk, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jan Maria Rokita, Hanna Suchocka, Jerzy Buzek). Ze strony koalicyjno-rządowej z rozmów przy Okrągłym Stole wyłoniło się powstałe na bazie Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (satelickiego wobec PZPR) nowe PSL, które za cel postawiło sobie nawiązanie do swojej przedwojennej formy, z kolei postkomuniści stworzyli Socjaldemokrację RP, następnie Sojusz Lewicy Demokratycznej, który teraz razem z Wiosną Roberta Biedronia przekształciło się w Nową Lewicę.
Można więc powiedzieć, że obie strony konfliktu z 1989 r. mają swoich następców. Tylko czy na pewno? Obóz Solidarności po konflikcie liderów z roku 1990 (słynna wojna na górze) nigdy się na nowo nie zjednoczył. Widać to po liczbie różnych partii, w których ich członkowie znaleźli się w późniejszym czasie. Mimo tego, że obok Roberta Biedronia przewodniczącym Nowej Lewicy jest Włodzimierz Czarzasty, widać, że lewa strona parlamentu stara się stopniowo odcinać od komunistycznej przeszłości, usuwając w cień część starych członków pokroju Leszka Millera czy Włodzimierza Cimoszewicza (byli premierzy III RP). PSL-owi za to udało się udowodnić, że z ZSL-u nic już nie zostało.
W gruncie rzeczy polska polityka jest bardzo dwuznaczna – z jednej strony wciąż widoczne są fundamenty stworzone przy Okrągłym Stole, z drugiej niemal żaden z wielkich sojuszy tamtych lat nie przetrwał. W związku z powyższym należy zadać sobie pytanie, czy ciągłe odwoływanie się do tamtego wiekopomnego wydarzenia ma sens. Można powiedzieć, że tak, jednak nie w znaczeniu stricte politycznym, a strategicznym – w 1989 r. pokazaliśmy, że umiemy się jako społeczeństwo porozumieć i wyznaczyć kierunki rozwoju. Czemu nie moglibyśmy tego zrobić ponownie?
Tu dochodzimy do tego, co prof. Antoni Dudek nazwał syndromem pojedynku bokserskiego. Po stabilizacji politycznej w pierwszej połowie lat 90., przy okazji wyborów prezydenckich w 1995 r., media podchwyciły dobrze wyglądającą na afiszach i w spotach konfrontację postkomunisty Kwaśniewskiego z liderem Solidarności Wałęsą. Przekazy skupiły się niemal wyłącznie na tym pojedynku, co znacząco utrudniło prowadzenie kampanii innym kandydatom. Hannie Gronkiewicz-Waltz nie pomogły nawet spoty z samą Margaret Thatcher.
Co ciekawe, Radio Maryja po raz pierwszy zaangażowało się wtedy politycznie, wspierając Wałęsę, a dyskredytując takie postacie jak wspomnianą wyżej HGW czy ważną postać dla polskiej prawicy, Jana Olszewskiego.
Podobny trend działa od 2005 r. przy okazji rywalizacji o większość w parlamencie – walka PiS-u i PO jest od 18 lat zażarta i na tyle rozjątrzona, że nawet rozbudowanym partiom, które tworzyły rządy i miały swoich premierów (PSL, SLD), nie udało się nadążyć po 2005 r. za ugrupowaniami Tuska i Kaczyńskiego. PSL ratowało się tworząc rząd z PO w latach 2007-2015, co w niektórych kręgach nie zostało dobrze przyjęte, bowiem w latach 1993-1997 i później między 2001 a 2003 rokiem tworzyli słynną koalicję z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Ten za to kilkakrotnie próbował odbudować się na własną rękę, jednak bez powodzenia. Skończyło się porażką w wyborach prezydenckich w 2014 r. i parlamentarnych (w 2015 r. SLD nie weszło w ogóle do Sejmu).
Kiedyś Ruch Palikota, potem Paweł Kukiz do spółki z .Nowoczesną – dziś ofiarą pojedynku bokserskiego jest sojusz PSL i Polski 2050. Nazwali się Trzecią Drogą, co miało świadczyć o ich odmienności względem zmieniających się u władzy największych ugrupowań, jednak media przyrównują ich do PO ze względu na podobny, centrowy charakter i rywalizację o ten sam elektorat.
Podobnie jest z Lewicą, bowiem PO próbuje i im odebrać głosy. Konfederację porównuje się do PiS-u przez zbliżony model światopoglądowy, wskazując nawet na potencjalną koalicję tych ugrupowań (czemu jednak otwarcie zaprzeczają przedstawiciele skrajnie prawicowego ugrupowania). Można powiedzieć, że reszta ugrupowań jest między Scyllą a Charybdą. Trudno im uciec z frontu świętej wojny PiS-PO – teraz zwłaszcza PSL-owi i Hołowni, którzy zdecydowali się na samodzielny start, a nie na próbę stworzenia jednego bloku opozycyjnego razem z Platformą i ewentualnie Nową Lewicą.
W 1995 r. Wałęsę poza debatami, w których wypadł słabiej od konkurenta, i nikłą umiejętnością prowadzenia dialogu z tłumem, zgubiły nadzieje pokładane w tym, że bycie przeciwnikiem postkomuny wystarczy do zwycięstwa. Podobnie zresztą było w przypadku Mazowieckiego pięć lat wcześniej, który do wyścigu o fotel prezydenta wystartował jako jeden z najpopularniejszych polityków w kraju, jednak jego brak przebojowości i w gruncie rzeczy brak rzetelnej propozycji doprowadziły do klęski – rywalizację o wejście do drugiej tury przegrał ze słabo znanym, egzotycznym Stanem Tymińskim, który po prostu dobitnie krytykował niepopularne reformy Balcerowicza, członka rządu Mazowieckiego. Z kolei Unia Demokratyczna w wyborach parlamentarnych 1993 r. zraziła do siebie wyborców m.in. zbyt ekspercko-doradczym tonem w kampanii.
Podobne sytuacje widać było w ostatnich latach. Kwaśniewski pokonał Wałęsę hasłami, które trafiały w skierowane w lewo nastroje społeczne oraz kampanią rodem z show-biznesu (słynny utwór disco polo „Ole Olek” grupy Top-One). Rzeczywiście, Kwaśniewski kreował się w mediach w myśl wersu „wybierzmy przyszłość oraz styl” ze swojej kampanijnej piosenki.
Bardzo podobnie zachowywał się podczas kampanii w 2015 r. Andrzej Duda – był dość młody, a postulaty dotyczyły polityki społecznej i świadczeń. Przed powrotem Tuska do Polski, Platforma popełniła kilka bliźniaczych błędów do tych UD, Wałęsy i Mazowieckiego. Partia Geremka, która miała standardy i fachowców, w 1993 r. poległa. Wałęsa miał i pozycję, i argumenty, zabrakło jednak kontaktu z wyborcami i spokoju – ówczesny prezydent dał się łatwo prowokować. PO nie potrafiła skutecznie zaatakować PiS-u mimo ich licznych potknięć i wręcz fundamentalnych nagięć prawa. Ekspercko-doradczy ton zgubił ich podobnie jak UD. Krzykliwa retoryka, brak prezentacji programu, wreszcie nie porywająca tłumów Małgorzata Kidawa-Błońska to casus Wałęsy i Mazowieckiego. Trafnym wyborem okazał się Rafał Trzaskowski – o ironio, kandydat o politycznym wizerunku podobnym do Kwaśniewskiego z 1995 r.
Dziś, już od 18 lat najbardziej zaprawionymi w bojach pojedynkowiczami są Jarosław Kaczyński i Donald Tusk. Po upadku rządów SLD związanym z aferą Rywina w 2005 r. żadna partia poza PO lub PiS nie przejęła władzy. Podobnie jak w przypadku kampanii Wałęsa-Kwaśniewski, media żyją rywalizacją Tusk-Kaczyński od lat, tworząc dwa obozy. Ilekroć pojawia się alternatywa, jak np. Trzecia Droga PSL-Polska 2050 czy wcześniej Paweł Kukiz, tylekroć dokooptowana zostaje do tych bliższych PiS-owi lub Platformie – ot paradoks, alternatywy dopasowujemy do istniejącego już podziału.
Prorocze zdają się być słowa Grzegorza Miecugowa, który na łamach „Srebrnego Kompasu” stwierdził: Nie da się ukryć, że o bardzo wielu kolegach wiem, co powiedzą na każdy temat. Nie muszę ich słuchać. Oni są kopią polityków. […] Jest cała grupa dziennikarzy, tzw. „prawicowych”, którzy zawsze skopią Tuska. Jest grupa dziennikarzy proplatformerskich, którzy zawsze dokopią Jarosławowi Kaczyńskiemu. A ta grupa, która powie raz tak, a raz tak, jest coraz mniejsza.
Ciekawie prezentuje się za to rola Kościoła. W wyborach w 1989 r., Kościół pomógł znacząco Solidarności. Proboszczowie pozwalali przemawiać po mszach i rozwieszać plakaty członkom NSZZ. W 1991 r. Wałęsa zawetował projekt ordynacji zakazujący agitacji w kościołach – ten postulat prezydenta przyjęto, przywrócono możliwość prowadzenia kampanii na terenie parafii.
W wyborach w 1993 r. poza arcybiskupem Życińskim, który sprzeciwiał się postkomunistom, porównując oddanie im władzy do przekazania rządu na nowo nazistom w Niemczech, Kościół pozostawał neutralny i przypominał o chrześcijańskich ideałach, które powinny przyświecać podejmowaniu decyzji wyborczej. Nie można powiedzieć, by był wtedy zaangażowany wyborczo. Niestety, znaczące w polskim Kościele Radio Maryja, od 1995 r. pozostaje aktywne politycznie. Dziś jawnie wspiera PiS – np. pozwala Kaczyńskiemu przemawiać na Jasnej Górze podczas pielgrzymki słuchaczy katolickiej radiostacji.
Wybory odbędą się 15 października. Zobaczymy, kto uniknie błędów przeszłości. Z pewnością wciąż będziemy świadkami pojedynku bokserskiego PiS-PO z oscylującymi wokół pozostałymi partiami, które nie wydaje się, by mogły im zagrozić. Ponownie wyciągane będą wątki z czasów Okrągłego Stołu, rozliczenia z przeszłością, w niektórych kościołach będzie trwać kampania.
Równocześnie ciągle będziemy wracać do przeszłości – PiS bije w poprzednie rządy PO, Tusk próbuje to wymazać. Brakuje spojrzenia wprzód, kluczowego elementu układu politycznego z roku 1989. Wtedy umieliśmy się porozumieć, przez następne 16 lat potrafiliśmy przebywać w nieco bardziej zróżnicowanym świecie politycznym. Życzę nam powrotu do większego pluralizmu i kultury dyskusji. Warto spojrzeć na historię nie tylko, jak na powtarzający się co jakiś czas ciąg wydarzeń, ale też jak na drogowskaz lub lekcję.