Atrakcyjność chaosu

Recenzja „Kordiana” w Teatrze Narodowym

Kiedy osiem lat temu Teatr Narodowy obchodził swoje 250-lecie, jego dyrektor Jan Englert postanowił uczcić tę okrągłą rocznicę inscenizacją Kordiana Juliusza Słowackiego. O tym, że była to celebracja udana, niech świadczy to, że na spektakl do dzisiaj ustawiają się kolejki chętnych i żeby spokojnie zarezerwować sobie miejsce na widowni, trzeba to robić z co najmniej dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Czy jednak po doświadczeniu tej teatralnej uroczystości widz wychodzi z czymś więcej niż tylko świątecznym nastrojem?

Tekst: Kacper Rzeńca
Zdjęcia: Tomasz Urbanek / East News

Tym, co zwróciło moją uwagę jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu, był bardzo liczny udział młodzieży na widowni. Czy jest to przejaw aktualności prezentowanego tekstu, jakiegoś nowego wybuchu romantycznego ducha w narodzie? No tak średnio bym powiedział, tak średnio – w zdecydowanej większości są to uczniowie zaciągnięci do teatru zapewne pod przymusem lub zachęceni perspektywą szkolnej wycieczki do stolicy. Obserwacja ta dodatkowo obniżyła moje oczekiwania wobec przedstawienia, na których mocno zaciążyła kwietniowa wizyta na Dziadach w reż. Eimuntasa Nekrošiusa, również wystawianych na deskach Sceny im. Bogusławskiego. Spektaklu nudnym, niepodejmującym ryzyka ani próby dekonstrukcji klasycznego romantycznego tekstu. Podobnej asekuracji i „szkolności” spodziewałem się zatem również po inscenizacji dramatu Słowackiego.

Tym, co zdecydowanie odróżnia od siebie spektakle Nekrošiusa i Englerta – i co działa zdecydowanie na korzyść tego drugiego – jest inscenizacyjny rozmach. O ile litewski reżyser postawił na sceniczny minimalizm, skromność scenografii i środków teatralnych, o tyle dramat Słowackiego jest nam prezentowany przy pomocy pełnego spektrum możliwości jednej z największych i najbogatszych scen w kraju. W efekcie dostajemy spektakularne widowisko, o skali momentami operowej. W obsadzie znalazło się kilkudziesięciu aktorów, a wśród nich odnajdziemy prawdziwe legendy Teatru Narodowego, często obsadzone w epizodycznych rolach, schowane w tłumie. Englertowi udało się zapanować nad zespołem doskonale, tworząc z niego spójny organizm, świetnie prezentujący się na scenie. Pozwala również rozbłysnąć jednostkom – na szczególne uznanie zasługują Marcin Hycnar jako jeden z trzech (!) Kordianów oraz Mariusz Bonaszewski w roli Szatana.

Wykorzystanie środków technicznych może wprawić w zachwyt: od zastosowania platform i zapadni, przez oświetlenie, abstrakcyjne wizualizacje, bogatą kolekcję kostiumów z różnych epok po aranżację muzyczno-choreograficzną. Pozwala to tworzyć zapadające w pamięć, zjawiskowe teatralne obrazy takie jak igrająca z percepcją widza scena marszu Kordiana przez korytarze carskiego pałacu, przedstawione w musicalowej formie spotkanie z Wiolettą czy ciesząca oko audiencja u papieża.

O ile bogactwo formalne spektaklu jest zdecydowanie jego siłą, o tyle trzeba zaznaczyć, że dodatkowo utrudnia śledzenie fabuły, dość już przecież zagmatwanej w tekście źródłowym. Pozwolę sobie zacytować recenzję publicysty Piotra Zaremby z portalu wPolityce.pl: Nie wiem tylko, czy rozmaite teatralne komplikacje pozwalają równie łatwo podążać za tą celowo wikłaną historią komuś, kto tekstu Słowackiego nie zna. Powiedzmy młodemu entuzjaście teatru. To moja główna wątpliwość. Mogę potwierdzić, że jego obawy spełniły się w moim przypadku całkowicie – pełną przyjemność z oglądania przedstawienia zacząłem odczuwać dopiero po tym, jak zdecydowałem się przestać podążać za scenariuszem i zamiast tego w pełni chłonąłem wizualne aspekty widowiska.

Nie jest jednak tak, że przesłanie spektaklu przy tym całkowicie ginie. Englert z dużą sprawnością wykorzystuje dostępne środki teatralne, aby – nawet kosztem utraty części siły tekstu – zaprezentować swój pogląd na polskość i narodową martyrologię, przestrzegając przed podążaniem za porywami serca i patriotycznego entuzjazmu. Zryw Kordiana kończy się porażką, a o losach jego, jak i uosabianej przez niego Polski decydują moce potężniejsze od niego, metafizyczne (w postaciach Szatana i Archanioła) i ludzkie (car Aleksander i książę Konstanty). Paradoksalnie, wspomniany chaos fabularny pozwala wybrzmieć temu jeszcze lepiej, pokazując, że tego typu podejście, chociaż atrakcyjne w dramatyzmie i patosie, nie buduje wcale siły narodu.

Przykłady niektórych przedstawień pokazują, że teksty romantyczne wciąż potrafią we współczesnym polskim teatrze żyć, być odkrywane na nowo i wywoływać burzliwe dyskusje (co ilustrują m.in. Dziady z 2021 r. w reż. Mai Kleczewskiej z krakowskiego Teatru im. Słowackiego). Wydaje mi się, że dzieło Englerta do tego rodzaju spektakli nie należy – pytania o zasadność postawy romantycznej wobec sprawy narodowej są żelaznym elementem licealnej podstawy programowej z języka polskiego i sceptyczny punkt widzenia przedstawiony w Narodowym nie jest wcale rewolucyjny. Niemniej w żadnej szkole nie będzie on miał szans być zaprezentowanym tak atrakcyjnie, jak tam – cytując ponownie Zarembę na koniec, tak jest to zniewalająco piękne, że zastrzeżenia więzną w gardle.