Blue Jean (2022), reż. Georgia Oakley

Blue Monday

O walce o godność w trudnych czasach. Recenzja "Blue Jean".

Najnowszy numer Magla (209)

Tekst: Igor Osiński

Queerowy debiut osadzony w Anglii lat osiemdziesiątych, początkowo nieśmiało zaprezentowany w jednej z sekcji weneckiego Biennale, zachwycił po jakimś czasie Brytyjczyków (co uzasadnienie ma w czterech nagrodach przyznanych przez Brytyjski Instytut Filmowy zeszłej jesieni). Niestety, nie miał jak konkurować z olbrzymim sukcesem Aftersun, przez co niejako zostaje w jego cieniu. Tym bardziej czuję się w potrzebie podzielenia się swoimi przemyśleniami na temat Blue Jean, które nie jest może kinem wyjątkowym, ale wartym omówienia.

Zdecydowanie jest to występ jednej aktorki. Rosy McEwen, wcześniej znana z ról serialowych i teatralnych, niejako debiutuje u Oakley, po raz pierwszy będąc główną postacią utworu. Wielkość tej roli nie wynika z udogodnień scenariuszowych, gdzie mogłaby sztucznie się popisać (jak to jest np. w Jokerze z 2019 r.). McEwen z wyjątkowym wdziękiem oddaje jej charakter, ale o tym później.

Zanim w ogóle pozna się na dobre bohaterkę, pierwsze uderzenie w twarz. Konserwatyści zasiadający w brytyjskim parlamencie, na czele z Margaret Thatcher, planują ograniczenie „promocji homoseksualizmu” w przestrzeni publicznej. A zdążyliśmy się dopiero co dowiedzieć, że Jean jest w związku z drugą kobietą. Żyją cicho, nie wynosząc swoich uczuć na światło dzienne, po części przez zawód Jean – jest nauczycielką WF-u w jednej z podstawówek w Newcastle.

Idea zakazu, jako „ochrona niewinnych dzieci przed niemoralnością”, jest nad wyraz dobrze znana w tej części Europy. Rosja czy Węgry zdążyły już nawet wprowadzić ją w życie, a u nas niektórzy cały czas ślinią się na podobne rozwiązania. Viv, trafnie podsumowuje tego niedorzeczność. Słysząc zrównanie homoseksualizmu do „udawanych relacji rodzinnych”, komentuje: „Co to w ogóle znaczy?”.

Obserwacja ciasnego świata lesbijek, do którego należy Viv – mocno punkowego, żyjącego w komunie – sugeruje, że nie pretendują one do wejścia w te heteronormatywne, tradycyjne ramy rodziny, gdzie jest mąż i żona – a tym bardziej zastąpienia ich „sobą”. Czego zatem obawiają się konserwatywni Brytyjczycy? Niewiedza o seksualności, wymieszana ze stereotypami i uprzedzeniami to idealny grunt pod sianie niepokojów społecznych, co wykorzystują cynicy chorzy na nienawiść. Nie zmienia to faktu, że urojone oblężenie twierdzy „tradycyjnych wartości” dalej zostaje tylko urojone, nie wychodząc poza głowę Thatcher i jej rządu.

Wracając do Blue Jean – nie jest tak politycznie, jak mogłoby się wydawać. Nie ma co się bać długich sekwencji skrupulatnie wyjaśniających, o co tak naprawdę chodziło konserwatystom – po prostu ich nie ma. Co najwyżej można zasłyszeć krótkie przekazy radiowe, pojedyncze wtrącenia w rozmowie i to na nich Jean buduje swój niepokój. Można być wdzięcznym Oakley, że oszczędziła nam smętów o smutnych ludziach i „bohatersko” zwalczanych chochołach – bo też nie o to jej chodzi.

Teraz sama Jean. Tytuł nieprzypadkowy – blue tłumaczyć można jako smutna, melancholijna. I rzeczywiście, postać McEwan pod swoim specyficznym pancerzem szkolnej girlboss, swoją dziwnością, chowa emocjonalne rozbicie.

Zawieszona między bardzo otwartą, ale nierozumiejącą jej smutku Viv i resztą a pasywno-agresywnym „hetero” środowiskiem szkolnym, koniec końców znajduje się w identyfikacyjnej próżni. Niewystarczająco queerowa, żeby żyć jak wolna lesbijka. Niewystarczająco zrezygnowana, żeby poddać się i żyć jak inni nauczyciele.

Jej zawód utrudnia to zadanie. Będąc nauczycielką w podstawówce, nie może pozwolić sobie na zbyt wiele szczerości ze światem. Kocha swoją pracę, ale czuć można, jak męczy ją ukrywanie się. Nie chce jej stracić przez głupi błąd, chwilę nieuwagi. W konsekwencji robi wiele niezrozumiałych, irracjonalnych rzeczy, często nie potrafiąc z nich wybrnąć. Rani, sama będąc raniona; tonie i nie wie jak się wynurzyć.

Rosy McEwen jest w tym filmie wielka. Ma w sobie jakiś nienazwany pierwiastek dziwności, czyniąc z Jean charyzmatyczną osobę, z którą widz sympatyzuje nie przez jej pokrzywdzenie, a ogólnie pojętą sympatyczność. Trudno jest wyciągnąć poszczególne sceny, gdzie specjalnie poruszałaby serce widza – trafniejszym byłoby nazwanie tego ciągłą prezentacją wysokiej formy aktorskiej.

Jest też odpowiednio muzycznie – ejtisowe hity dodają autentyczności obrazom brytyjskiego środowiska queer tego okresu. Wychodząc z barów i klubów, w tle rozbrzmiewa melancholijny, instrumentalny ambient – jakby wyjęty ze zmartwionego serca Jean. W tle zdjęcia wpasowujące się konwencją w to rozróżnienie światów – rzeczywistego i imprezowego. A za Blue Monday (hehe, blue) od New Order należy się plus – zawsze.

Nie sądzę, by warto było odbierać ten film jako coś specjalnie rewolucyjnego. Wchodzi w klisze, jest przewidywalny, brakuje mu pewnego zacięcia, wręcz odwagi. Oczywistym jest, że w zbiorowej świadomości nigdy nie wejdzie w kategorie filmów wybitnych. Nie mogę natomiast powiedzieć, żebym poczuł się tymi faktami podczas projekcji urażony. Niegłupia, wystarczająco angażującą emocjonalnie, współcześnie aktualna opowieść – wystarcza do stwierdzenia, że jest przyzwoicie.

Wracając na sam koniec do antypolityczności przekazu – mam nieodparte wrażenie, że Oakley chciała „po prostu” zrobić cool historię, gdzie jej gwiazda stara się zachować cool w czasach i nastroju, który cool nie jest. I jej to wyszło.

6/10