Tekst: Igor Osiński
Lars von Trier to antychryst. Grzecznie mami świat swoim dziwactwem, by zaraz potem chwycić za serce i wątrobę, wywiercić dziurę w brzuchu i zostawić „ofiarę” moralnie zdewastowaną. Po prawie czterech dekadach rozrabiania w świecie filmowym, wraca zmierzyć się z przeszłością, kończąc zaczęty ćwierć wieku temu serial Królestwo, przy okazji kreśląc swoje pożegnanie z kinem.
Do największego szpitala w Danii przyjęta zostaje pani Drusse, dobrze znana personelowi symulantka. Skarżąc się na ból ręki na tle nerwowym, trafia na „najbardziej prestiżowy” oddział – neurochirurgii. Jadąc windą, słyszy płacz dziewczynki, co w zderzeniu z jej wiarą w duchy, rozpoczyna surrealistyczną podróż przez tajemnice szpitala i jego historię. Pomaga jej w tym syn, pracujący w szpitalu woźny Bulder, który robi to wyłącznie z troski o swoją dziwną matkę. Choć wolałby w tym czasie pić piwo w socjalnym.
Jednocześnie wokół zaaferowanej Drusse dzieje się szpitalne życie. Lekarz prowadzący ze Szwecji, Helmer, po każdorazowym przyjeździe do pracy ściąga przed kradzieżą kołpaki ze swojego volvo i coraz bardziej daje się we znaki duńskim lekarzom swoim ego i pokracznym patriotyzmem. Ordynator oddziału organizuje akcję poprawy atmosfery wewnątrz załogi, a jego syn, student medycyny na praktykach, zdaje się nie przejmować przyszłym zawodem, angażując się w hazard i dziwne podboje miłosne. Rezydent Krogshøj rozkręca nielegalny obrót resztkami materiałów medycznych (często przerabianych na alkohol).
Przytaczam na początku o tym fragmencie fabuły by podkreślić, jak absurdalnie skonstruowany jest to świat. Zupełnie poważna instytucja, jak postrzegany jest szpital, sprowadzona jest do prywatnych i zupełnie niepoważnych spraw jego personelu. Dodatkowo, od pierwszego odcinka rysuje się dualistyczna konstrukcja głównych wątków fabularnych – warstwa komicznie realistyczna i przerażająco surrealistyczna. Gdy jedni awanturują się w pracy, drudzy walczą o godność dla wiecznie potępionych dusz. Dualizm jest fundamentem całej historii, zachodząc o poboczne wątki.
Największy szpital Danii
To, co buduje potęgę Królestwa, to między innymi zgrabnie implikowane w uniwersum detale. Najbardziej wyróżnia się beżowa kolorystyka, którą obraz jest spowity jak mgłą przez całe dwa sezony. W zimne korytarze szpitala tchnięte zostaje życie – czysto wizualnie.
Stylistykę współtworzy charakterystyczny motyw muzyczny, skomponowany przez Joachima Holbeka. Męski chór w tle miesza się z elektrycznym podkładem, dając wrażenie eklektycznego połączenia, gdzie nie pasuje nic i wszystko naraz. Zupełnie jak sam serial.
Szpital natomiast, jako miejsce codziennej pracy i interakcji z zaświatami, jest niezwykle ciekawym wyborem. Jawne nawiązanie budową fabularną do stylistyki seriali medycznych to celowe odebranie powagi. Duża część serialu to spektakl demonów nawiedzających szpital, pełen grozy i strachu, a żenujące sitcomowe żarciki służą za chwilę oddechu od mistycznego zła. Potrafią być także same w sobie wartością – komediowo jest naprawdę porządnie. Jak von Trier potrafił być nieśmieszny w przeszłości, tak tutaj gagi są takie, jakie mają być – proste, skuteczne, momentami uroczo prymitywne. Przez ponad osiem godzin ani razu nie zniżył się do rynsztoka. Być może udział miał w tym rynek docelowy, jakim była telewizja – wszak musiał mieć pewne ograniczenia wynikające z tego medium. Chcę jednak wierzyć, że pracując nad scenariuszem, miał w sobie wrodzony takt i poczucie przyzwoitości.
Przyjąć dobro i zło
Z ekranowego szaleństwa wyciągnąć można i morał, powtarzany jak mantra po każdym odcinku. Lars von Trier w smokingu pozwala sobie przed kamerą zebrać wszystko, co przed chwilą zostało pokazane w mikroanalizę, dorzucając charakterystyczne rozważania o fabule. Na koniec życzy telewidzom przyjemnego wieczoru, przypominając, by zawsze byli gotowi przyjąć dobro i zło, czyniąc przy tym znak krzyża, a zaraz potem diabelskich rogów, zawadiacko się uśmiechając. Interakcja z widzami jest oczywiście wyrazem wysokiego ego młodego Duńczyka, ale wyczytać można z niej bardzo ważny motyw. Reżyser szarlatańsko wręcz sugeruje, że wspomniany dualizm ma także inny wymiar. Podkreślone jest dokładne rozróżnienie dwóch głównych wartości, które obecne są w światach Królestwa – dobra i zła. Rzecz jasna nie wszystko jest z góry zdefiniowane. „Ludzkim” światem szpitala rządzi raczej spektrum szarości niż biel i czerń. Helmer, mimo wielkiej mizantropii, potrafi odczuwać wobec garstki osób pozytywne uczucia. Drusse z kolei nie jest „świętą” – stale kwestionuje zdolności intelektualne syna, gdy ten nie nadąża za jej pomysłami. Potwierdza zatem, że Królestwo to nie „suche” role o określonej funkcji w fabule, ale ludzie z krwi i kości.
W temacie Drusse, nie bez powodu główną postacią wśród hordy personelu medycznego jest „starsza pani wierząca w duchy”. Początkowo budząca tylko i wyłącznie politowanie, z czasem przekonuje o swojej racji. Złapać się można na tym, że przestajemy kwestionować jej motywy i świat nadprzyrodzony traktujemy jako oczywistość. To finezyjne zagranie (a może i manipulacja?) ma bardzo ważny cel. Reżyser składa w ten sposób hołd wszystkim, którzy wierzą w nieuchwytne. Składa hołd ponadprzeciętności. Składa hołd uniesieniom ponad ludzki padół łez. Odkrywcom, „szaleńcom”, którzy rozjaśniają szarzyznę egzystencji. Walka pani Drusse o sprawiedliwość dla bezbronnych dusz jest po prostu wzruszająca.
Po raz pierwszy w twórczości Duńczyka tak wyraźnie czuć dobro i piękno. Królestwo to pierwsza poważna szansa dla von Triera na eksplorację nowych tematów. Sukces konwencyjnie bezpiecznego debiutu, Elementu zbrodni z 1984 r., oparty jest na jakości pokazanego świata, pełnego oniryzmu i tajemniczości. Zaczynając od kontrolowanej apokalipsy, pośrednio kontynuuje motyw w niezbyt udanej Epidemii, w której wciela się w samego siebie pracującego nad scenariuszem niefortunnie przenikającym do świata rzeczywistego. Porzuca na chwilę autorskie projekty, reżyserując Medeę – adaptację sztuki Eurypidesa autorstwa legendarnego Carla T. Dreyera.
Trzy lata później wygrywa Nagrodę Jury na festiwalu w Cannes filmem Europa, dopełniając nieoficjalną trylogię apokalipsy Europy: pełnej cierpienia i niepokoju. Co ważne, już wtedy dał się we znaki festiwalowi, gdy na wieść o wygranej Nagrody Jury (zamiast spodziewanej Złotej Palmy) pozdrowił jury środkowym palcem i ostentacyjnie opuścił galę.
Kamień został w bucie – co dalej?
Sezon drugi, transmitowany na przełomie listopada i grudnia 1997 r., zakończony jest cliffhangerem, co miało już miejsce na koniec pierwszego sezonu. Od jakiegoś czasu serial zapowiadany był jako trzyczęściowy, więc naturalnym było spodziewać się zakończenia.
Plany pokrzyżowało życie. Główni aktor i aktorka dwóch sezonów, Ernst-Hugo Järegård grający Helmera i Kirsten Rolffes, serialowa pani Drusse, zmarli w ciągu trzech lat od wyemitowania drugiego sezonu. W międzyczasie, Lars von Trier zaangażował się w inne projekty – reżyserię Idiotów (zgodną z ukształtowanym już manifestem Dogma 95) czy Tańcząc w ciemnościach, za który dostał główną nagrodę na Festiwalu Filmowym w Cannes. Plan dokończenia Królestwa został zatem odłożony na bok i niewiele wskazywało na to, by prędko powrócono do Rigshospitalet.
Przez następne dwie dekady w życiu Duńczyka działo się bardzo dużo. Nieukończona trylogia amerykańska (Dogville, Manderlay i „brakujący” Washington), coraz częstsze filmowe prowokacje, pechowa konferencja w Cannes z 2011 r., która nie dość że odebrała szansę na drugą w karierze Złotą Palmę, to wykluczyła go z francuskiego festiwalu. Po siedmiu latach powrócił jednak w iście ekstrawaganckim stylu filmem Dom, który zbudował Jack. Dodatkowo zarzuty o nadużycia seksualne, znęcanie się nad zwierzętami, w zdecydowanej większości obalono. W tle batalia z największym wrogiem – samym sobą. Alkoholizm coraz bardziej go wyniszczał. Co gorsza, według reżysera alkohol pobudzał kreatywność do tego stopnia, że bez niego nie mógł pisać i kręcić filmów. Co jakiś czas w mediach przewijały się wiadomości, że przestaje pić, by zaraz potem wracać do punktu wyjścia. Przy premierze Domu… chwalił się, że był w tamtym roku trzeźwy przez parę miesięcy, ale zaraz wróci do picia, jako do narzędzia, którego używa, gdy jest to konieczne. Słowem podsumowania, prowokował, denerwował, straszył i uzewnętrzniał swoje największe lęki, walcząc ze swoją
„marnością” i całym światem.
W grudniu 2020 r. filmowy świat uderzył grom z jasnego nieba – niezatapialny Lars von Trier wraca do Królestwa. Półtora roku później ujawnione zostało, że finałowy sezon będzie miał premierę na tegorocznej edycji Festiwalu Filmowym w Wenecji. Jednocześnie entuzjazm fanów został przygaszony wyjątkowo smutną informacją o zdiagnozowaniu u reżysera choroby Parkinsona i jego decyzji o przerwie od pracy artystycznej. Była to tym bardziej szokująca informacja, że von Trier wydawał się być „nieśmiertelny”. Jego prace często traktowały o śmiertelności, ale zawsze nad tym jawił się sarkastyczny narcyz-autor. Zadanie przed którym stanął wydawało się arcytrudne. Po dwóch dekadach część obsady odeszła z tego świata, co krytycznie wpłynęło na możliwe rozwiązania fabularne. Wątki czekające na dokończenie zostały napisane tak, jakby ostatni sezon miał być realizowany od razu po nakręceniu poprzedniego. Postawiono wiele pytań oczekujących odpowiedzi, pozornie bez szans na ich luźną interpretację.
We wrześniu, w związku z informacją o dolegliwościach von Triera, nikt nie spodziewał się jego obecności na wydarzeniu. Oczywiście nie pojawił się bezpośrednio na Biennale, jednak przed projekcją wyświetlone zostało nagranie, w którym dziękował wszystkim za przybycie na akurat jego miniserial. Przywołał włoskich reżyserów mających wpływ na jego twórczość i życzył miłego seansu. Słowa nie tyle wyjaśnienia, co potwierdzenia, że wielki Lars von Trier jest dalej obecny. Może nie ciałem, ale duchem – dalej dba o swój tytuł największego prowokatora Europy.
Ostatnie 24 lata odcisnęły na mnie swój ślad i nie mogę już konkurować z nieznośnie charyzmatycznym młodym Larsem von Trierem
Od samego początku widać małe–wielkie zmiany, jakie zaszły przy tworzeniu trzeciego sezonu. Niektórzy aktorzy znani z dwóch pierwszych są cały czas obecni. Przy okazji czuć zderzenie z nieubłaganą przemijalnością. Jakby fizyczne oznaki starzenia same w sobie w kontraście z zapamiętanymi młodymi twarzami sprzed dwóch dekad nie były przybijające, reżyser nie mógł odpuścić sobie rozwinięcia tematu. Rigmor, kiedyś kochanka Helmera, dziś pacjentka z amputowanymi nogami, całymi dniami przesiadująca w szpitalnych windach. Nie jest to silenie się na prowokację, ale swoiste przypomnienie widowni, że samo życie potrafi być okrutne i losowe w swojej destrukcji. Te drobne detale nie mają większego znaczenia fabularnego, ale dorzucają pewien ładunek emocjonalny, charakterystyczny dla konwencji Królestwa. Czuć tragizm przemijania, jednak starość przyjęta jest ze względną akceptacją. A czemu względną?
Zamiast młodego gniewnego, podczas pierwszej tyłówki Exodusu widać tylko czerwoną kotarę, a zaraz potem buty stojącego za nią starszego człowieka. Von Trier tłumaczy to widzom próżnością, ale wyczytać można także pewien wstyd, że już nie może fizycznie równać się z wersją siebie sprzed ćwierć wieku. W połączeniu z ostatnią diagnozą, niezwykle wymowny i smutny obraz, ale z pewną nutą satyry. Bo przecież, Rigshospitalet musi działać dalej w swoich oparach absurdu, a także reżyser nie pozwoliłby sobie na zamartwianie się nad swoim starczym losem, gdy dalej można czynić wielkie rzeczy i brać życie bez śmiertelnej powagi.
Celem wypełnienia miejsca po nieobecnych na ekranie, wprowadzono zastępców grających analogiczne role w opowieści. Na miejsce Helmera przylatuje (dosłownie!) jego syn, chcąc odkryć, jaką drogę przebył ojciec w nierównej walce z duńskimi bydlakami, przy okazji też ucząc swoich sąsiadów, jak być „porządnym” lekarzem. Trzeba podkreślić, że Mikael Persbrandt idealnie wszedł w buty Järegårda, oddając bucerę, dumę i perwersję poprzednika. Panią Drusse zastępuje Karen – lunatyczka, którą po rozczarowującym seansie drugiego sezonu sen wprowadził przez bramy Rigshospitalet, aby rozwiązać nierozwiązane. I tutaj kolejny motyw – Exodus dzieje się na dziwacznym meta poziomie, gdzie wszyscy w szpitalu znają serial von Triera, ale jego bohaterzy dalej tam pracują i przeżyli wszystko, co zostało udokumentowane. W tym świecie serial jest „tylko” serialem, jako wytwór wyobraźni i częścią tworzącą go naraz. Proste, acz genialne posunięcie.
Nie można powiedzieć, że jesteśmy w tym samym szpitalu. Pojawiły się zupełnie nowe postacie, grane przez największych aktorów Danii (Nikolaja Lie Kasa czy Larsa Mikkelsena). Wszystkie nowości to nie tylko urozmaicenie głównych wątków, lecz także wartość sama w sobie. Poza świetnymi popisami aktorskim, to są bardzo dobrze napisane role-archetypy. Być może jako reakcja na zmiany na świecie, próba podkreślenia, czym staliśmy się lub powinniśmy się stać jako jednostki w społeczeństwie. Wszystko idzie do przodu, nawet tak ikoniczna kulturowo instytucja jak Rigshospitalet, dostosowuje się do zachodzących zmian.
Skoro o zmianach mowa, wcześniej przygaszone uszczypliwości w stronę Szwecji nasiliły się. Niech przykładem będą spotkania Anonimowych Szwedów w Rigshospitalet – na wzór sesji AA, gdzie szwedzcy pracownicy szpitala spotykają się celem umocnienia swojej przynależności narodowej. Bardzo duński humor, wydawałoby się ekskluzywny tylko dla Duńczyków, ubrany został w taki absurd, że nie znając kodu kulturowego, widz poczuje komedię. Wyciągnięto na przykład sąsiedzkie przewrażliwienie na problem wykluczenia społecznego, sprowadzając do absurdu wątek cancel culture. Czy zrobiono to ze smakiem, zostawiam do oceny. Nie oszczędzono przy okazji trochę krępującej perwersji, ale nie jest to problem poczuć się na chwilę zażenowanym – w końcu trzeba się z tym liczyć, chcąc oglądać prace von Triera. A Helmer Junior dalej jeździ ukochanym volvo.
Po raz trzeci
Wyżej wymienione okoliczności powstawania Exodusu nieuchronnie dodają mu głębszy wymiar. Po 24 latach, w obliczu coraz poważniejszych problemów ze zdrowiem, von Trier kończy, co zaczął przed laty. Ukształtowany już twórca o statusie jednego z ważniejszych współczesnych reżyserów na świecie, mógłby osiąść na laurach i pracować nad rzeczami prostymi i bezpiecznymi. Wiemy jednak doskonale, że to ostatnia rzecz, której można byłoby się po nim spodziewać. Konfrontacja z przeszłością wydaje się dla Duńczyka nieuchronna.
Skupiając się na samym Exodusie, odczytać go można jako bardzo nostalgiczny. Rigshospitalet od 1997 r. oczywiście dalej stoi na straży ludzkiego życia. Jest bardzo zabawnie, jest dziwacznie, jest groteskowo. Podskórnie natomiast czuć nieznane wcześniej przygnębienie – być może dlatego, że jest to ostatni sezon. Czuć także niestety przykrą zapowiedź końca. Von Trier jest autorem totalnym, ale dalej tylko człowiekiem. Sam w wywiadach wspominał, że choroba Parkinsona daje mu się we znaki, wszystkie czynności życia codziennego stały się coraz trudniejsze. Co gorsza, symptomy schorzenia pojawiły się w środku zdjęć do Exodusu, co tylko spotęgowało nakład sił, jakie musiał włożyć w dokończenie serialu. Z kilkugodzinnej projekcji, pełnej pychy i narcyzmu, paradoksalnie wybrzmiewa pokora. Szarlatan kina o wieloletnim stażu zdał sobie sprawę, że jest już schorowanym starszym człowiekiem i już nie może wielu rzeczy.
Naturalne przygnębienie, klasycznie już wymieszane z absurdem, uzupełnione jest o nowy składnik – nadzieję. W coraz większej ekscytacji na nieubłagalny finał, przebija się poczucie, że mimo że pewne rzeczy znikną na zawsze, będzie jeszcze dobrze. Życie potrafi być okrutne, ale idąc przed siebie, można zobaczyć krótkie mgnienia piękna.
Filmowe pożegnanie (?)
Filmowy świat zdawał się znać von Triera na wylot. Jego pragnienia i lęki oglądać można na ekranach sal kinowych od prawie czterdziestu lat, więc można było spodziewać się, co i jak zaprezentuje w finale. I tu potwierdza swój geniusz – bo jak opisać można sytuację, w której 66-letni reżyser, dalej operując tylko w zakresie „swoich” tematów, stworzyć może zakończenie tak niesamowite i niespodziewane naraz? Po chłodnej analizie można stwierdzić, że nie ma tam nic, czego nie pokazał już wcześniej. A jednak w nieopisany sposób podkręca motywy do granic możliwości, skręca je, wyżyna i prezentuje coś, czego nigdy nie widzieliśmy. Wiedząc jak zagrać bez fałszu, uprawia swoisty recykling, schodząc do prywatnych archiwów i wyszukując najciekawsze fragmenty, przez lata porozrzucane w swoich pracach. Jest dziko, szaleńczo, brutalnie – celowo omijam dosłowny opis, bo to trzeba po prostu zobaczyć.
Obecnie Królestwa nie da się odczytywać tylko jako opowiedzianą od początku do końca historię, dlatego też tak mało w tym tekście analizy samego serialu. Życie, jak i sam von Trier, nadało mu głębsze znaczenie. Nie jest to opowieść o wariatach w kitlach, a najpiękniejsza wizytówka wszystkiego, co stanowi twórczą pracę reżysera. Swego rodzaju podpis, gdzie Lars von Trier informuje cały świat, bardzo głośno krzycząc, że jest wielki. Mimo wieku, bełkotliwych uwag w tyłówkach, problemów ze zdrowiem, jest wielki i właśnie składa swój podpis pod wszystkim – dobrym i złym.
Nie chcę czytać Exodusu jako listu pożegnalnego. Wierzę, że wielki Lars von Trier zbierze się na siłach, fizycznych i nie tylko, by dać światu nowy powód do fascynacji jego twórczością. Niestety, przyszłość nie zapowiada się optymistycznie i być może trzeba powoli godzić się z faktem, że to jego ostatni projekt. Sam reżyser przypomina jednak, by nauczyć przyjmować w życiu dobro i zło. A nas zostawia z najbardziej wzruszającym podsumowaniem kariery.