Horror vacui

Jak paniczny strach przed pustką wpędza nas w przesyt.

Zyskujące na popularności w ostatnich latach określenie lost media – oraz tworząca się wokół niego społeczność – na pierwszy rzut oka wydają się jedynie przejawem odwiecznej ludzkiej chęci rozwiązywania zagadek i odnajdywania zaginionych artefaktów, która to od zarania dziejów stanowi znaczący trop kulturze. Z pewnością jest to po części prawda – jednak starając się dociec jej źródeł, zauważyć można, że tendencja ta jest także symptomem innego zjawiska, które odkrywa trend niebezpieczny dla kultury jako całej.

Tekst: Tytus Dunin

Lost media (czyli dosłownie: media, treści zaginione) to termin określający teksty kultury, które przestały być dostępne w jakiejkolwiek formie, a ich potencjalne kopie nie zostały do tej pory namierzone. Określenie to, w powszechnym jego rozumieniu, odnosi się przede wszystkim do twórczości XX i XXI w., z dużym naciskiem na trzy ostatnie dekady XX w. i pierwsze lata wieku XXI. Z tego właśnie powodu powyższe zjawisko nie skupia wokół siebie pasjonatów historii, w której przecież zaginionych tekstów nie brakuje, lecz najczęściej losowych użytkowników mediów społecznościowych, których prawdopodobnie łączy jedynie ponadprzeciętna nostalgia wobec minionych czasów oraz zamiłowanie do obsesyjnego szperania w zakamarkach internetu.

Nowe realia

Warto już tutaj nakreślić prawdopodobną przyczynę takiej datacji. Otóż przeglądając fora przeznaczone lost media, łatwo jest dostrzec nie tylko przewagę twórczości wyprodukowanej we wskazanym wyżej okresie, ale też dominację treści stworzonych dla dzieci. Same te dwie informacje mówią nam już bardzo wiele – mianowicie, obie te zmienne składają się na statystyczny obraz tworu marginalnego, jednorazowego i otoczonego wieloma podobnymi wytworami. Tym faktycznie charakteryzowała się większość produkcji w owych latach – wszak okres ten, tj. ostatnie dekady XX w., był czasem rodzenia się na Zachodzie prawdziwego egalitarnego społeczeństwa obywatelskiego, w którym coraz więcej grup społecznych uzyskiwało szersze możliwości. Te przemiany naturalnie dotyczyły również kultury. Choć sama kultura masowa jest wytworem o wiele starszym, prawdziwe „umasowienie masowości” nastąpiło właśnie pod koniec wieku XX, wraz z trwającym wówczas złotym wiekiem telewizji oraz narodzinami internetu.

W tych realiach – realiach metastatycznego rynku wydawniczego i popytu trzymającego kulturę za gardło, wymuszając od niej podaż – naturalną koleją rzeczy było zaspokojenie legionów nowo powstałych i żądnych rozrywki odbiorców kultury wypełnieniem półek księgarnianych, szafek w wypożyczalniach wideo oraz przydziałów w 24-godzinnym czasie antenowym w każdym regionie, w którym docierał sygnał telewizyjny. A jako że rzeczywistość wolnego rynku i powszechnego dostępu do kultury nie znosi pustki, naprędce zaspokajany głód wkrótce ustąpił miejsca przesytowi. A gdzie jest przesyt – tam jest również beztroska.

I to właśnie w atmosferze beztroski wytworzył się zaczątek tego, co później przerodzi się w tzw. lost media. Będą to w dużej mierze: krótkotrwałe seriale, podróbki uznanych już marek, niskobudżetowe kreskówki, filmy przeznaczone jedynie do dystrybucji na wideo, efemeryczne akcje promocyjne – wszystko to robione mimo woli, na kolanie. Nie dziw, że spora część tych treści nie przetrwała nawet w archiwach posiadaczy ich praw autorskich; sama treść zawsze była drugorzędna, sam wytwór nie był szanowany ani przez ludzi odpowiadających za jego stworzenie, ani nawet przez ludzi finansujących jego produkcję.

Coś jednak musiało się zmienić w międzyczasie, skoro określeniem lost media przeważnie nazywa się treści z przełomu tysiącleci. Choć możliwe, że definicja tego terminu zawsze uzależniona będzie od generacji, której nostalgiczne westchnienia akurat dyktują okres szczególnej troski, moim zdaniem to określenie będzie przez dłuższy czas odnosiło się przede wszystkim do pogranicza XX i XXI w. Przyczyna tego jest dosyć prozaiczna – zwyczajnie zwiększyła się pojemność naszych dysków; stały się one również tańsze, co umożliwiło powstanie takich inicjatyw, jak Internet Archive – które w swoim katalogu, oprócz zwyczajnych archiwaliów, posiada zrzuty miliardów stron internetowych, wykonanych w różnych terminach. Będąc świadkiem tak monumentalnego wysiłku archiwizacyjnego, mogę z przekonaniem powiedzieć, że wszelkie bzdury i wypełniacze tej epoki przetrwają bez szwanku.

Strach przed pustką

To powiedziawszy, chciałbym jednak głębiej przyjrzeć się temu zjawisku, odnosząc się przy tym do tytułu tegoż tekstu. Bowiem horror vacui, czyli „strach przed pustką”, to termin określający tendencję w niektórych dziedzinach sztuki, w myśl której autor dąży do wypełnienia wszelkiej pustej przestrzeni. Horror vacui widoczny jest między innymi: w arabeskach, iluminowanych manuskryptach czy malarstwie wazowym stylu geometrycznego, charakterystycznego dla tzw. “greckich wieków ciemnych”. To samo określenie używane jest również jako nazwa postulatu w dziedzinie fizyki, przypisywanego Arystotelesowi: horror vacui w tym rozumieniu określa twierdzenie, jakoby sama natura nie znosiła próżni – a zatem, w niej samej próżnia nie mogła istnieć.

Horror vacui a współczesność

Czy jednak ten termin nie pasuje idealnie do dzisiejszej kultury? To przecież w niej mimowolna pustka i cisza nie mogą istnieć, zawsze musi być coś nadawane, nieważne nawet jakiej jakości – wszystko to ma też równie miejsce w archiwum. Obecna gorączka poszukiwania zaginionych treści nie jest tylko wyrazem zaintrygowania – wyraża ona przede wszystkim strach współczesnego człowieka przed tym, że nawet jeśli posiada narzędzia umożliwiające mu monitorowanie całej kuli ziemskiej oraz natychmiastowy dostęp do większej ilości informacji o niej niż jest on w stanie przyjąć w ciągu własnego życia, zawsze jakaś ich część będzie musiała się zagubić i ulec zapomnieniu. Dzisiejsza paranoiczna chęć uratowania wszystkiego i wszystkich przed usunięciem się w niepamięć faktycznie prowadzi do wykładniczego wzrostu wiedzy o świecie (a zatem też i komfortu życia), ale też skutkuje nadmiernym przyrostem w kulturze, a przez to – jej dewaluacji i ociężałości.

Kończąc ten przydługi wywód, chciałbym tylko zaznaczyć, że intencjonalnie nie zawarłem w tym tekście żadnej propozycji rozwiązania czy odwrócenia nakreślonej powyżej tendencji. Postęp może prowadzić tylko w jednym kierunku, a wszelkie próby jego zatrzymywania siłą rzeczy muszą spełznąć na niczym. Z tego samego powodu ograniczyłem narzekanie, które jest przecież tylko i wyłącznie oznaką bezradności – żywię głęboką nadzieję, że to właśnie dzięki wzmożonemu wysiłkowi archiwizacyjnemu, przyszły człowiek, oddelegowując wysiłek pamiętania o bzdurach maszynom, będzie mógł odetchnąć świeżym powietrzem pozornie odchudzonej kultury. Cytując jednego z moich wykładowców z kierunku: “Jak wspaniałym darem jest możliwość zapominania! Jak uleci z głowy ten stek bzdur, co ci ludzie czytają, to od razu się robi lepiej!”.