W tym wszystkim chodzi o to, aby nas oswoić z kiczem i brakiem jakości.
Tekst: Maciej Bystroń-Kwiatkowski
Podchodząc do tego artykułu, zastanawiałem się, czy wyjaśnienie suspensu zawartego w tytule zostawić na koniec, czy też odkryć karty na samym początku. Przyjemniej powinno czytać się jednak, rozumiejąc, co „poeta miał na myśli”. Celem moim nie jest w końcu wzbudzenie urazy kinomaniaków, lecz zwrócenie uwagi na pewien niesympatyczny trend.
Warto zatem wpierw zaznaczyć – kino (i telewizja) ma się dobrze! Chociażby ostatni rok widział wiele świetnych produkcji jak Wszystko wszędzie naraz, Duchy Inisherin czy Wiking. Zróbmy jednak szybki przeskok na listę najlepiej zarabiających filmów 2022 r., a wśród nich: Doktor Strange, Thor od Marvela, Morbius i Uncharted Sony czy Fantastyczne bestie WB. Wspólny mianownik? Wszystkie z nich są tragiczne. Popularność i rozmach franczyzy niestety nie niosą wraz ze sobą jakości, co dobitnie widać także w netfliksowym uniwersum Wiedźmina oraz Pierścieniach władzy Amazona. Parafrazując Itlinę Sapkowskiego (zanim dorwała się do niej wspomniana amerykańska platforma), można by rzec: zaprawdę powiadam wam, oto nadszedł wiek wielkich franczyz i rebootów, wiek braku kreatywności; nadszedł czas pogardy dla inteligencji widza.
I to właśnie największe marki od dawna chcę skrytykować. Te zatrudniające niekompetentnych twórców, którzy najpierw przyczyniają się do powstania w najlepszym przypadku przeciętnego dzieła, a następnie niczym Tomasz Bagiński starają się przerzucić winę na zbyt wysokie wymagania odbiorców. Zapraszam na tę wspólną przygodę, w trakcie której odkryjemy, co trapi czołowe filmy obecnej popkultury i jak można je naprawić.
Złote baranki Disneya
Nie jest możliwym, by pierwszy przystanek nosił inną nazwę niż Marvel Cinematic Universe. Największa filmowa franczyza (prawie 30 miliardów dolarów na box office) z przeszło 31 pozycjami (oraz kolejnymi dziewięcioma już zapowiedzianymi) i niekwestionowanym wpływem na popkulturę. Można nie przepadać za produkcjami superbohaterskimi, lecz nie zmieni to faktu, że Marvel z Kevinem Feigem szturmem wziął sale kinowe na całym świecie w poprzedniej dekadzie. Choć zdarzały się gorsze filmy (ekhm, Thor: Mroczny świat), to zdecydowana większość była co najmniej w porządku, a najlepsze z nich – Avengers: Infinity War oraz Strażnicy galaktyki – są nie tylko przyjemnymi adaptacjami komiksów, lecz także solidnym kinem jako takim.
Tak też prezentowała się sytuacja po premierze Avengers: Endgame, drugiego najlepiej zarabiającego filmu w historii i szczytu popularności MCU. Co więc się stało, że obecnie odczuwa się coraz większe zmęcze- nie materiałem?
Należy przede wszystkim spojrzeć prawdzie w oczy – każdy film Marvela jest taki sam. Oczywiście, różnią się one bohaterem i miejscem akcji. W gruncie rzeczy to jednak fabularne kopiuj-wklej. Pierwsze dziewięć filmów wchodziło do kin w okresie 2008–2014, natomiast wcześniej wspomniane zapowiedziane dziewięć ukaże się do końca 2025 r., a trzeba wspomnieć, że obecnie Marvel przygotowuje także rzeszę seriali na Disney+. Trudno, by jakość przedkładała się nad ilość, kiedy zaplanowany jest tak ogromny zalew rynku – brakuje po prostu na to czasu.
Efektem tego są identyczne, nieśmieszne żarty oraz one-linery. Pauzy w trakcie akcji, by widzowie w kinie mogli krzyczeć z ekscytacji (element odczuwalny zwłaszcza w Bez drogi do domu), przez co tempo jest zakłócone w trakcie powtórnego oglądania w domu. No i oczywiście najbardziej bolesny element, czyli odklejone od siebie i źle napisane dialogi. Dodajmy do tego pogarszające się, w stosunku do starszych filmów, efekty specjalne (Czarna Wdowa), brak chemii między postaciami/ aktorami oraz w zasadzie bohaterów bez jakiejkolwiek osobowości (Eternals) i zero potencjału na następców ikonicznych Avengers, a otrzymamy przepis na MCU w 2024 r.
W obecnym formacie, widząc jeden film Marvela, widziałeś je wszystkie, z tym że każdy kolejny zawiera jeszcze więcej kiepskiego humoru, fabularnych klisz i bohaterów, o których się zapomina. Marvel musi przystopować z tempem wypuszczania kolejnych produkcji. Strażnicy galaktyki 3 mają potencjał na odwrócenie trendu, w końcu James Gunn nie stworzył jak do tej pory złego filmu o superherosach, i mam szczerą nadzieję, że to będzie interesujący obraz. Nie chodzi bowiem o to, żeby pozbyć się kina superbohaterskiego (chociaż niektórym reżyserom zapewne by to nie przeszkadzało), tylko znowu móc oglądać przyjemne, zabawne i, co najważniejsze, dobre filmy – czyli takie, do których Marvel przyzwyczaił nas przez ostatnią dekadę.
A jeśli już o Disneyu mowa, należy wspomnieć także inną ważną serię, która do niego należy. Epizody 7–9 Gwiezdnych wojen w rankingu najgorszych popkulturowych trylogii wyprzedzane są chyba tylko przez Transformers. Nowe filmy w ramach kontynuacji największego kulturowego fenomenu w historii zostały zaplanowane bez jakiejkolwiek wspólnej wizji. Każda część miała innego reżysera z pełną swobodą działania. A że J.J. Abrams (epizody VII i IX) i Rian Johnson (epizod VIII) pomysły mieli zgoła odmienne, to byliśmy świadkami wzajemnego zwalcza- nia się twórców. Co tylko wymyślił Johnson, Abrams musiał zrobić odwrotnie i vice versa. Efekt? Z epizodu na epizod bohaterowie mają nie tylko całkowicie inne motywacje i cele na przyszłość, lecz także przeszłość, sytuacja na początku nowego filmu znacznie różni się od tej z końca poprzedniego, konflikty i problemy rozwiązywane są dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności lub deus ex machinie, a protagoniści zmuszeni są do mówienia takich kwestii jak Jakoś Palpatine (wróg z epizodów 1-6) powrócił. Jakoś. Powrócił. Bohaterowie nie wiedzą, jak do tego doszło i, co zabawniejsze, J.J. Abrams najwyraźniej też nie.
Grosza daj scenarzyście
W 2012 r. Avengers rozpoczęło podbój kina, lecz zaledwie rok wcześniej na małym ekranie rozpoczęła się inna kampania – na rynek wypuszczona została Gra o tron HBO. W ciągu kolejnych lat oczywistym stało się, że kiedy dużym ekranem rządzili ludzie w pelerynach, to telewizją zawładnęło fantasy. Każdy liczący się gracz na rynku serialowym zapragnął mieć własną serię z tego gatunku, zatem w 2017 r. Netflix nabył prawa do Wiedźmina, natomiast Amazon, za oszałamiającą kwotę 250 milionów dolarów, uzyskał możliwość, uwaga, adaptacji nawet nie którejś z książek Tolkiena, a dodatków dołączonych na koniec Powrotu Króla. Zanim obie produkcje ujrzały jednak światło dzienne, świat oczekiwał na wielki finał sagi o rodach Westeros.
I, o rany, jedyna wielka rzecz, która towarzyszyła zakończeniu Gry o tron, to rozczarowanie. Zauważalne już w sezonach 6. i 7. problemy nabrały kolosalnego rozmiaru w sezonie 8. Bohaterowie znani z mądrości zgłupieli, szare eminencje i mistrzowie działań z ukrycia opowiadali o swoich planach każdemu przechodniowi, a jakakolwiek logika zniknęła z Siedmiu Królestw. Symbolem głupoty scenariusza sezonu 8. stał się komentarz do jednego z odcinków showrunnera Davida Benioffa, Daenerys tak jakby zapomniała, odnoszący się do „niespodziewanego” ataku wrogiej floty na królową, o możliwości którego Daenerys rozmawiała z doradcami 10 minut ekranowego czasu wcześniej. Postaci Gry o tron tak jakby zapominały o wszystkim, co tworzyło ich historię przez wcześniejsze siedem sezonów. Z rozbudowanych intryg pozostały knowania na poziomie Gargamela, błyskotliwy humor sprowadzony został do żartów o penisach, zaś à la szekspirowski dialog zaczął przypominać fanfiki z Wattpada. David Benioff i D.B. Weiss genialnie zaadaptowali świetną historię stworzoną przez George’a R. R. Martina, natomiast niezdolni byli do stworzenia oryginalnych historii.
HBO na szczęście odkupiło swoje winy wraz z premierą Rodu smoka. Pierwszy sezon opowiadającego o wojnie domowej Targaryenów prequela jakością nie odbiegał (a może nawet przewyższał) od najlepszego okresu Gry o tron i zdecydowanie wygrał rywalizację seriali fantasy w 2022 r. By uczciwie pochwalić Ród smoka potrzebny byłby zupełnie nowy artykuł.
Trzeba jednak przyznać, że konkurencja nie stała na zbyt wysokim poziomie. Pierścienie władzy dla wielu od początku skazane były na porażkę już ze względu na zakres materiału, którym dysponowali twórcy – w rzeczywistości zaadaptować mogli naprawdę niewiele. Z tego powodu jeszcze bardziej niezrozumiała jest decyzja Amazonu, by jako showrunnerów najdroższego serialu w historii (szacuje się, że pierwszy sezon mógł kosztować nawet pół miliarda dolarów) zatrudnić ludzi bez jakiegokolwiek większego doświadczenia. Jest to o tyle zaskakujące, że w przeszłości Amazon wykazywał umiejętność do pozyskiwania zdolnych twórców – za przykład podać można Erica Kripkego, który przeciętny, groteskowy i edgy komiks The Boys zamienił w bodaj najlepszy serial o superbohaterach.
Budżet to jedyne, co Pierścienie władzy miały. No, może jeszcze soundtrack. Oprócz zgodnych z oryginałem nazw wykreowany przez Payne’a i McKaya świat nie ma nic wspólnego z uniwersum Tolkiena. To kolejne sztampowe, pozbawione wyróżniających się elementów uniwersum fantasy. A przecież nie to stworzył Tolkien, ojciec całego gatunku! Rdzeniem Pierścieni władzy, tak jak zresztą finału Gry o tron, jest tzw. „odwracanie oczekiwań”, czyli zabieg „usprawiedliwiający” wprowadzenie najbardziej nie- logicznej głupoty tylko po to, by zaskoczyć widza. Można stworzyć idiotyczną fabułę, a potem przerzucić na zawiedzionego fana odpowiedzialność prostym zdaniem: Narzekasz, bo się tego kompletnie nie spodziewałeś!
Ale może jednak rację ma Tomasz Bagiński, mówiąc, że współczesny widz oczekuje nie fabularnej i logicznej spójności świata przedstawionego, a dużo akcji na ekranie. W końcu netfliksowy Wiedźmin odniósł zaskakujący sukces, prawda?
A nie, to ten serial, który z uwagi na odstępstwa od oryginału porzucony został przez głównego aktora, a spin-off kandyduje do tytułu najgorszej produkcji minionego roku. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział gorszą adaptację niż sezon 2. Wiedźmina. Już nie chodzi nawet o odstępstwa fabularne (bo i trudno o nich mówić, kiedy Wiedźmin Netfliksa z książkami nie ma nic wspólnego), ale ten sezon jest zwyczajnie nudny i toporny. Po obejrzeniu tej akcji, na której według Bagińskiego tak skupiła się ekipa Netfliksa, zatęskniłem za pokazami pojedynków klubu szermierki historycznej w moim liceum – one przynajmniej były widowiskowe i ekscytujące.
Nikt nie mówi, że adaptacja musi być w stu proc. fabularnie zgodna z oryginałem. Przebieg historii we Władcy Pierścieni Petera Jacksona mocno różni się od książkowego pierwowzoru, ale ważniejsza zgodność jest zachowana – ta świata przedstawionego. Gandalf, Aragorn czy Frodo dalej są sobą, co najwyżej dostosowani do innego medium i czasu emisji. Tymczasem w tworze Netfliksa ducha świata Sapkowskiego odczuwa się tylko wtedy, kiedy Henry Cavill, ogromny fan Wiedźmina i całej fantastyki, przemycał do swoich kwestii cytaty z książek. I nawet ktoś niezaznajomiony z prozą Panżeja był w stanie stwierdzić, które słowa należą do pisarza, a które bohaterom w usta włożył scenarzysta.
Dokąd zmierzasz, franczyzo?
Na ostatnim etapie naszej małej podróży poprzez światy największych franczyz, warto przytoczyć jeszcze ciekawostkę – jeśli przymkniemy oko na inne czynniki i zaufamy jedynie wynikom box office’u, to otrzymamy zabawne rezultaty. Tam bowiem Morbius, najbardziej memowany film 2022, prawdopodobnie najgorsza produkcja superbohaterska w historii i ogółem jeden z najmniej udanych filmów, znajduje się ponad wspomnianymi świetnymi Wszystko wszędzie naraz, Duchami Inisherin czy Tàr. To jest właśnie siła franczyz.

Ciekawym przypadkiem są także adaptacje gier wideo, gdzie studia filmowe wciąż nie mogą się zdecydować, czy ich film powinien być ekranizacją 1:1 (The Last of Us), ledwie luźną inspiracją (Uncharted, Mortal Kombat) czy oryginalną opowieścią w danym świecie przedstawionym (Arcane, Castlevania – obie animacje są wybitnymi dziełami i szczerze polecam każdemu się zapoznać). Temu tematowi również należy się osobny tekst, zwłaszcza, że w większości dostajemy filmy pokroju Warcrafta czy Assassin’s Creed, których twórcom wydaje się, że na pewno potrafią zrobić robotę lepiej niż growe pierwowzory. Czy zatem jest nadzieja, żeby wielkie studia nauczyły się mądrze rozporządzać swoimi filmowymi zasobami? Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Przykład HBO pokazuje, że można wyciągnąć odpowiednie wnioski, uniwersum Star Wars, mimo kiepskiej trylogii sequeli, wydało świetne seriale Mandalorianin i Andor.
Nie potrafię jednak pozbyć się uczucia, które towarzyszy mi, gdy widzę live adaptations Króla Lwa czy Małej Syrenki, zwiastun Indiany Jonesa 5 czy nadchodzący serialowy reboot Harry’ego Pottera. Uczucia, że na koniec dnia i tak otrzymamy przeciętny lub kiepski film spod znaku niegdyś powszechnie kochanej marki, zamiast nowego, oryginalnego. Będziemy zalewani kolejnymi remake’ami, rebootami, sequelami i innymi prequelami zamiast próbować tworzyć nowe popkulturowe dynastie. I choć umysł zrozumie, dlaczego biznes tak działa, to dusza zawsze wołać będzie: można i tak – tylko po co?