Księżniczka basu w pierwszym rzędzie

Studentka automatyki i robotyki, miłośniczka podróży po świecie, a od niedawna również autorka swojej pierwszej płyty Domownicy. Olga Meder opowiada o tym, jak zamieniła swój pokój w studio nagraniowe, co myślała przed pierwszym koncertem i jaką rolę w projekcie odgrywają jej najbliżsi.

Studentka automatyki i robotyki, miłośniczka podróży po świecie, a od niedawna również autorka swojej pierwszej płyty Domownicy. Olga Meder opowiada o tym, jak zamieniła swój pokój w studio nagraniowe, co myślała przed pierwszym koncertem i jaką rolę w projekcie odgrywają jej najbliżsi.

Rozmawiała: Julia Jurkowska

Magiel: Jeszcze kilka lat temu twój wkład w muzykę opierał się na graniu na basie, gdzieś w tylnych rzędach. Co się zmieniło, że zdecydowałaś się zrobić krok do przodu i zacząć śpiewać?

Olga Meder: To prawda, wcześniej w ogóle nie śpiewałam. Nigdy też nie byłam uczennicą szkoły muzycznej, ale chodziłam na zajęcia grupowe raz w tygodniu. Na początku było pianino. Uważam to za super start, nie zmieniłabym tej kolejności za nic w świecie. Trzy lata później dołączyłam gitarę, a po dwóch latach gitarę basową, w którą totalnie poszłam. Nie przejmowałam się występami, bo basu i tak nie słychać (śmiech). Śpiew był dla mnie za trudny do przejścia w sferze psychicznej. Pierwszym utworem, który wykonałam publicznie, było Alleluja w kościele, gdy miałam osiem lat. Bardzo się stresowałam śpiewem – tak bardzo, że uznałam, że tego nie lubię. Raz na jakiś czas zaśpiewałam sobie coś wśród znajomych, ale nic poza tym. No i przyszła pandemia, nie było się z kim spotkać, co zostawiło mnie bez zespołu. Najbardziej brakowało mi głosu, więc zaczęłam sama śpiewać i nagrywać, aż w pewnym momencie spodobał mi się wykonany przeze mnie cover. Wrzuciłam go do sieci i dostałam niesamowitą odpowiedź. Wtedy poczułam, że ej, to jest super i wcale nie musi mnie tak bardzo stresować. Nabrałam pewności siebie, przekonałam się, że umiem śpiewać, chociaż nigdy się tego nie uczyłam.

Kolejnym krokiem po śpiewaniu było nagrywanie. Skąd wzięłaś siłę, żeby pokonać ten rodzaj stresu?

Zaczęło się od świątecznego prezentu dla znajomych z internatu – była to płyta z piosenkami, które kojarzą się nam z tym czasem. Nie było wyjścia, musiałam zaśpiewać je sama. Największą frajdą był proces tworzenia. Na początku nagrywałam głosówki na Messengerze, a potem puszczałam je na komputerze i do tego dogrywałam kolejną ścieżkę. I trzecią, i czwartą, a przy piątej już był taki szum, że zaczęłam się zastanawiać, jak to zrobić lepiej. Wtedy zaczęłam profesjonalniej nagrywać, ale jeszcze tylko covery. Kilka osób mi mówiło Olga, jak będziesz nagrywać swoje, to będzie to inny wymiar. Ale ja odpowiadałam, że zostanę przy coverach, bo można robić fajne aranżacje, po co ja mam cokolwiek nowego tworzyć. W ogóle nie podobało mi się to, co pisałam.

Co zatem było przełomem w procesie tworzenia swoich piosenek?

W pewnym momencie faktycznie po prostu chcesz zacząć robić coś swojego. Stwierdziłam, że zacznę pisać, nie wychodziło i nie wychodziło, potem napisałam piosenkę, która nazywa się Sznurówka, która całkiem mi się spodobała. I znowu długo nic. Dopiero Kawalerka była takim przełomem, bo wtedy znalazłam swój sposób pisania – taka trochę niby ironia, niby nie. Weszłam w coś innego, w bycie mieszkaniem, a nie bycie Olgą. I po napisaniu Kawalerki w trzy miesiące powstała cała płyta. Po prostu siadł mi sposób pisania i poszło.

I teraz możemy słuchać twojej płyty, a nawet chodzić na twoje koncerty. Jak się czujesz przed występami publicznymi?

To nie tak, że nie występowałam wcześniej na jakichś scenach, bo występowałam, ale wtedy grałam na basie albo ewentualnie na gitarze, więc nie czułam aż takiej presji. O swoim pierwszym koncercie wiedziałam trzy czy cztery miesiące przed nim i od tego momentu towarzyszył mi stres. Nie miałam z kim zagrać i musiałam znaleźć zespół, więc na początku wszystkie siły przeniosłam na jego poszukiwania. Brak osób dbających o tło muzyczne jest dużym mankamentem, gdy robisz coś swojego. Ja mogę zagrać na gitarce, ale czy to wystarczy? Zwłaszcza, że mój pierwszy koncert był w pubie, trochę takim rockowym, więc musiałam nieco dopasować mój styl muzyki. Znalazłam chłopaków, którzy mieli ze mną zagrać: perkusistę z Gdańska, basistę z Wrocławia i gitarzystę z Warszawy. Wszyscy byliśmy z różnych miast, więc tu z kolei pojawił się problem z robieniem prób. W końcu mieliśmy dwie, które trwały po sześć godzin. Dopiero wtedy, śpiewając do mikrofonu przy perkusji, poczułam moc – że potrafię to zrobić i że to jakoś brzmi, aż ciary mnie przeszły. Pojawiła się ekscytacja, ale dalej ciągnął się też stres. Na koncert przyjechało mnóstwo ludzi, więc czułam niesamowite wsparcie, a nerwy odeszły nagle, po pierwszej piosence. Dalej słyszałam, że mam drżący głos, łapy mi się trzęsły, ale w głowie już nic. Grałam przed swoimi i nieswoimi, potem był after, bisy, ludzie tańczyli. Wskoczyłam w pogo na własnym koncercie. Nie spodziewałam się, że będę takim lwem scenicznym, bo właśnie zatkania na scenie się najbardziej obawiałam.

Teraz już masz stały skład zespołu?

Tak, teraz już mam wrażenie, że te osoby będą się powtarzać. Na pierwszym koncercie nie znałam perkusisty, był z polecenia basisty, któremu zaufałam. O drugim występie dowiedziałam się kilka dni przed i nikt nie mógł przyjechać na próby. Złapałam kolegę z rodzinnego miasta i koleżankę mojej młodszej siostry. Wtedy to były dwie próby po osiem godzin, szaleństwo. Ale skład z ostatniego koncertu we Wrocławiu już raczej zostanie, mamy regularne próby – wszyscy jesteśmy stąd, więc możemy się spotykać. Wynajmujemy salę prób z perkusją i nagłośnieniem, dostaję nawet nagrania z niej na mail. To jest ekstra.

A jak się czułaś w ostatnim miesiącu przed wydaniem swojej płyty?

Zmęczona (śmiech). Zmęczona, bo piszę też inżynierkę, więc dwa ważne dla mnie projekty się nałożyły – muszę oddać pracę i płytę. Taka jazda bez trzymanki. Wszystko czułam dwa razy mocniej, bo to było już zaraz i trzeba było dopiąć to na ostatni guzik. Miałam tak naprawdę trzy daty do połączenia w jedną: fizyczna wersja, żeby wszystko z hurtowni przyjechało, druga to streamingi, a trzecia – koncert premierowy.

Czyli zaplanowałaś też fizyczną publikację płyty?

Tak, ale nie będzie ona na sprzedaż. Stwierdziłam, że takie fizyczne wydania kupują już tylko nieliczni, kolekcjonerzy. Płyty będą tylko dla znajomych, rodzin, przyjaciół – będę je rozdawać. Wydaje mi się, że w momencie, gdy robię coś za darmo, dużo więcej osób się dołącza i czuje, że oni też mogą. Chcę też jeden egzemplarz dać Bitaminie.

Dlaczego akurat Bitaminie?

Na fizycznej płycie jedenastym utworem niedostępnym w serwisach streamingowych, jest piosenka Fatum Bitaminowe – o tym, że nie mogę się dostać na koncert Bitaminy. Gdy w końcu na niego trafię, to dam im płytę. Próbowałam już siedem razy, ostatnio dostałam nawet pozdrowienia od Vita, który powiedział, że za ósmym razem się uda.

Producentem płyty jest twój rówieśnik i kolega, Michał Bojke. Od czego zaczęła się wasza współpraca?

Z Michałem chodziłam do jednego liceum, więc znaliśmy się już wcześniej, ale nasza współpraca muzyczna zaczęła się od coveru piosenki Bela Dawida Podsiadły. Tam jest taki fragment: mało się stąd ruszam, myślę, że to błąd; w moich żyłach zamiast krwi już chyba płynie prąd. W teledysku wstawiłam w tym czasie nagranie symulacji wzmacniacza operacyjnego i Michał napisał do mnie: fajny wzmacniacz operacyjny w tej najnowszej piosence, a tak w ogóle to super kanał i mega podziwiam. Tak to się zaczęło. Szkoda, że jest to w większości współpraca online, chociaż czasem trzeba się spotkać na żywo, żeby coś dograć. Fajne jest to, że miksuje mi to znajomy, który jednocześnie jest na tym samym etapie życia co ja, czyli studiuje i kończy inżynierkę.

Słyszałam, że cała płyta Domownicy poniekąd stoi na znajomościach. Kto oprócz Michała był w to zaangażowany?

Cała ta płyta powstała na mocy znajomości, co jest niesamowite. Na pewno nie zaszłabym tak daleko bez nich. Michał miksuje i masteruje, za darmo. Natalia Tańska projektuje okładkę i ogólnie zajmuje się całą grafiką – też za darmo. Uczy się tego i na przestrzeni czasu widać znaczące postępy, świetnie się rozwija. Jest coraz lepsza i na pewno moja druga czy trzecia okładka też będzie jej autorstwa. Kolejna osoba to Marlena, która załatwia mi różne sprawy, takie bardziej menadżerskie, jakieś umowy o prawa autorskie, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Też robi to całkowicie za darmo. Wiadomo, gdy ja zacznę zarabiać, każde z nich dostanie jakąś część, ale póki ja nic nie mam, to jest zero z zera. Wszystko jest przez znajomych i dla znajomych, dlatego zrobiło się tak domowo. Są niedociągnięcia, np. ktoś szura krzesłem w trakcie nagrania, ale według mnie to jest moc tego projektu. Wszyscy się uczymy swoich ról, to robi taki fajny klimat. Bardzo dużo osób się zaangażowało i teraz wszyscy cieszą się tym sukcesem.

Potrafisz ocenić, czy bardziej cieszą cię komplementy od nieznajomych związanych z muzyką, czy od najbliższych, którzy niekoniecznie mają jakąś wiedzę na ten temat?

Hmm (pauza). Nie wiem, ale na pewno umiem określić, co by mnie bardziej smuciło i byłby to negatywny komentarz od znajomych. Jeśli ktoś profesjonalny mi powie, że moja twórczość jest do kitu, będzie mi przykro, bo zapewne zna się na rzeczy i mnóstwo już słyszał. Ale jeśli powie tak ktoś mi bliski, uderzy mnie to bardziej.

Jakie są twoje dalsze plany muzyczne? Już coś czeka na horyzoncie czy teraz przyszedł czas na zasłużony odpoczynek?

Już mam napisaną EP-kę i trochę drugiej płyty, ale na razie nic nie jest nagrane. Chciałabym zrobić to trochę bardziej profesjonalnie, ale nie wiem jeszcze, czy z pomocą wytwórni, czy po prostu w studio. W tym momencie nie wykluczam już muzycznej przyszłości. Fajnie by było. Nie spodziewałam się, że najlepszą częścią będzie koncertowanie, a zdecydowanie jest. Mam dobry grunt, skończę studia, będę inżynierem. Kilka lat temu bałabym się iść stricte w muzykę i artystyczne rzeczy, tak jeszcze bez wykształcenia. To byłby rzut na głęboką wodę, czy będę miała za co jeść i z czego żyć. A tak mam dobry start, zawsze mogę wrócić do zawodu, co jest ekstra. Dzięki temu mam z tego fun, jest to po prostu pasja, coś, co lubię. Fajnie byłoby z tego zarabiać, ale nie jest też tak, że ktoś będzie mi kazał coś robić za jakąś kwotę i będę musiała to wykonać. Zawsze będę niezależna, również psychicznie

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział ci, że tak będzie wyglądało twoje życie, myślałabyś, że jest w tym jakiś sens?

Kompletnie nie! Nawet nie śpiewałam, byłam na bakier z pisaniem czegokolwiek. Chciałam, żeby muzyka była gdzieś wokół mnie, bo od małego grałam na instrumentach, ale myśl, że będę robić coś swojego, pod swoim nazwiskiem… To jest abstrakcja.

A teraz, powiedziałabyś, że muzyka jest najważniejsza w twoim życiu?

Najbardziej emocjonująca – to tak, ale raczej nie najważniejsza. Bez muzyki dałabym radę funkcjonować, ale dużo mi ona daje pod względem emocjonalnym i psychicznym. Gdy robię muzykę, czuję się super.

Olga Meder: Swój pierwszy licealny podręcznik do języka polskiego kupiła po maturze. Najpierw robi, potem myśli, zwłaszcza, gdy chodzi o wyjazdy (również te na konferencje w językach, których nie zna). Kiedyś chciała mieć robota, teraz ma swoją płytę Domownicy i domowe studio nagraniowe. Nigdy nie wychodzi po angielsku.