Relacja z NOS Primavera Sound

Letnie festiwale zachęcają obfitością atrakcji i ciekawymi wykonawcami, co sprawia, że coraz trudniej jest dokonać wyboru, który będzie w satysfakcjonujący sposób adresował zarówno mainstreamowe, jak i bardziej alternatywne gusta. W tym roku szczególnie ciekawą propozycją był festiwal NOS Primavera Sound odbywający się w Porto, będący młodszą i nieco mniejszą wersją Primavera Sound z Barcelony. Od razu warto jednak wspomnieć, że mniejszy rozmiar był tutaj zaletą. Tam, gdzie hiszpańska edycja zmusza do brutalnych wyborów pokrywających się koncertów, portugalski festiwal ze swoim bardziej ograniczonym (ale absolutnie nie małym!) zestawem wykonawców pozwala na spokojniejsze doświadczanie muzyki.

Dzień 1

Dzień ten rozpoczął się boleśnie utratą koncertu Stelli Donnelly przez trudności w dojeździe na festiwal. Stąd też pierwsza rekomendacja – jeśli macie możliwość, przyjedźcie na festiwal metrem, pomimo dostępnych festiwalowych busów. Oszczędzicie sobie wtedy stresu stania w korkach. Ostatnie dwa utwory setu australijskiej singer-songwriterki, których udało się doświadczyć, brzmiały uroczo, ale i bardzo energicznie, więc można założyć, że koncert był przyjemnym doświadczeniem. 

Kolejnym występem była Kim Gordon, która zaprezentowała noise’owy set, pełen energii i utworów z jej ostatniej płyty “No Home Record”, z zaskakującym dodatkiem świetnego coveru “DNA”. Jej show było potwierdzeniem, że w żadnym wypadku nie można zaliczyć Kim do artystów, których należy zobaczyć na scenie tylko ze względu na utwory z dawnych czasów. 

Warto też wspomnieć o koncercie Sky Ferreiry, choć tym razem z mniej pozytywnych powodów. Artystka zaliczyła dosyć spore spóźnienie, które wpłynęło na skrócenie jej setu do 25 minut. Z jednej strony szkoda, bo na innych festiwalach prezentowała nowe numery, które ponoć mają zapowiadać jej nowy materiał; z drugiej należy powiedzieć, że forma wokalna Sky pozostawiała trochę do życzenia. 

Tuż po Sky miał miejsce koncert headlinera dnia – Nicka Cave’a z The Bad Seeds. I tutaj pojawi się niepopularna opinia, ale jeśli ktoś już raz widział występ dawnego wokalisty The Birthday Party, to spokojnie mógłby nie iść na kolejny. O ile nie można odebrać Nickowi charyzmy scenicznej, a zespołowi umiejętności gry i dynamicznego budowania napięcia, tak całość show sprawiała wrażenie bycia tak wyćwiczoną i wypolerowaną, że nie pozostawiła większego wrażenia. Natomiast warto nadmienić, że ta interpretacja jest uwarunkowana słuchaniem koncertu Nicka drugi raz; odbieranie tego show za pierwszym razem jest jak najbardziej warte polecenia. 

Po pierwszym headlinerze odbył się koncert Black Midi, który absolutnie wymiótł całą resztę tego dnia. Zespół z płyty na płytę brzmi coraz lepiej na żywo, a single promujące nowy album były niesamowicie wdzięczne do grania na scenie festiwalowej. Progowe zabawy zespołu emanowały energią i humorem z każdej strony, co tylko zachęcało publiczność do wzburzania kłębów pyłu z ziemi podczas pogo przy barierkach.

W następnym slocie lokalną scenę reprezentowała Nidia, która swoim setem wypełnionym kuduro i batidą rozgrzewała sekcję klubową festiwalu. Niestety nie można było zostać zbyt długo na jej secie, ponieważ już po 30 minutach swój koncert zaczynała Caroline Polachek. Jej bardzo solidny set wypełniony utworami z Pang, coverem Breathless i dwoma nowymi (!) utworami był drugim najlepszym show tego dnia. Kompozycje połączone z anielskim glosem Caroline i tańcem na scenie tworzyły kojącą atmosferę, przełamywaną przez “bopy” takie jak “Bunny Is A Rider”. 

O Tame Impala wystarczy powiedzieć, że jeśli komuś podoba się słuchanie materiału niemal identycznego jak na płytach, tylko z dodatkowymi efektami wizualnymi, laserami i festiwalowym echem, to był zachwycony.

Teraz należy wspomnieć pierwszy większy minus, który pojawił się podczas tej edycji – problem z powrotem do centrum miasta. Wielka rzesza osób wracających z koncertu Tame Impala zastała dwie wielkie kolejki – jedną do biletomatu, a drugą do autobusów. (Autobusy festiwalowe były płatne, co może być zaskoczeniem dla osób przyzwyczajonych do polskiego standardu darmowej komunikacji). Alternatywy trudno było szukać, ponieważ zamówienie taksówki w rejon festiwalowy było praktycznie niewykonalne przez niewystarczającą liczbę kierowców w mieście. Cały proces dotarcia do środków transportu publicznego był chaotyczny i zdecydowanie odcisnął się negatywnie na doświadczeniach z tamtego dnia, ale jednocześnie należy oddać, że organizatorzy wyciągnęli lekcję z pierwszego wieczora i w kolejnych dniach takich problemów już nie było. 

Ostatnią negatywną rzeczą, o której należy wspomnieć była nieidealna komunikacja dotycząca zastępstw artystów. Jeśli nie posiadało się oficjalnej aplikacji festiwalowej, w zasadzie nie sposób było się dowiedzieć o zastępstwie Spelling za Georgię, co mogło być smutną informacją dla wielu osób, które już po fakcie dowiedziały się o koncercie autorki zeszłorocznego “The Turning Wheel”. Wobec tego zdecydowanie na następną edycję warto pobrać taką apkę.

Dzień 2

Zespół Beach Bunny zagrał idealny koncert na rozpoczęcie kolejnego dnia festiwalu. Set energicznych indierockowych bangerów w połączeniu z urokliwą pogodą i piękną parkową scenerią dawały dużo zabawy i ładowały baterię na dalsze eksplorowanie festiwalu. Materiał zarówno z epki “Blame Game” jak i płyty “Honeymoon” świetnie brzmiał na żywo – zdecydowanie warto sprawdzić zespół koncertowo przy najbliższej okazji.

Kolejny slot należał do Riny Sawayamy, która zabawiała publiczność swoją personą retro divy z lat 90. Artystka zdecydowała zagrać premierowo nowy utwór z nadchodzącej płyty, co choć początkowo ekscytowało, to każdy kolejny wers sprawiał, że atmosfera robiła się bardziej oklapła. Sam występ był o tyle ciekawy, że Rinie towarzyszył zespół (z niesamowitą perkusistką!), co pozwalało na usłyszenie znanych utworów w nieco innych aranżacjach. Problem jest taki, że nowy materiał po prostu jest słabszy od starego, a sama Rina nie grała żadnego utworu ze swojego debiutu. Całościowo występ był tylko ok, a szkoda.

Nie szkoda było natomiast wybrać się na Slowdive, które zaprezentowało przekrojowy set utworów z całej kariery (choć większość stanowiły utwory z s/t oraz “Souvlaki”). Zespół mimo wieku absolutnie nic nie stracił ze swojego uroku, a utwory takie jak “Allison” czy “Catch The Breeze” brzmiały przepięknie i wzruszały wiele osób słuchających koncertu na trawie Parque da Cidade. Mało tego, na słuchaczy czekała niespodzianka w postaci euforycznego coveru “Golden hair” Syda Baretta. Nie ma co więcej dodawać – świetny koncert wyjątkowego zespołu.

Po takim dobrym występie King Krule miał niełatwe zadanie aby dorównać poziomem tuzom shoegaze’u. Jednak o dziwo można zaryzykować stwierdzenie, że udało mu się przebić poprzedni koncert. Na plus Archy’ego Marshalla zdecydowanie działała energia samej muzyki – bardziej postpunkowe brzmienia wypełnione szybkimi rytmami, lekko psychodeliczną atmosferą oraz świetnymi syntezatorowymi i saksofonowymi (!) wstawkami brzmiały świetnie i sprawiały, że trudno było oderwać wzrok od wciągniętych w trans muzyków.

Następny slot można opisać jako tyleż intrygujący, co uzupełniający się – w tym samym momencie odbywały się koncerty Becka oraz Rolling Coastal Blackout Fever. Ich komplementarność polegała na tym, że o ile autor “Losera” był absolutnie dziki (nie zawsze w dobrym tego słowa znaczeniu), tak australijski czołowy janglepopowy zespół grał zbyt przewidywalnie. W przypadku legendy z lat 90. jakość koncertu zmieniała się szalenie, a górki i dołki pojawiały się w zależności od wykonywanego utworu (nowe utwory takie jak “Wow” były po prostu koszmarne). Natomiast RBCF grało spójnie aż do przesady –  w pewnym momencie trudno było odróżnić jeden utwór od drugiego, czego rezultatem był stosunkowo przyzwoity, aczkolwiek lekko nudnawy set.

Przedostatni koncert tego dnia zagrało 100 gecs i była to niesamowicie błoga i durna zarazem zabawa. Mieszanka hyperpopu, ska, nu-metalu i akustycznych coverów Eminema nie brała jeńców. Było głośno, szybko i przede wszystkim śmiesznie. Jakikolwiek dodatkowy opis jest zbędny – trzeba tego po prostu doświadczyć.

Na deser drugiego dnia koncert legendy indie rocka – Pavement. Set zagrany przez amerykanów był zwyczajnie średni i nie porywał niczym szczególnym. Jest duża szansa, że wierne grono fanów Malkmusa i spółki była zachwycona zagranymi deep cutami, ale szczerze: po całym dniu zarówno dobrych jak i fenomenalnych koncertów, ten konkretny bardziej wpasowuje się do kategorii “zawód”, aniżeli sukces.

Dzień 3

Ostatni dzień NOS Primavery rozpoczął się najwcześniej, bo od post-punkowej maszyny, jaką jest Dry Cleaning. I choć bardzo łatwo można zasypać tę sekcję porównaniami do Sonic Youth, to ten koncert zdecydowanie mógł zamknąć usta osobom, które ograniczyłyby się wyłącznie do tego opisu. Zespół na żywo brzmi o wiele ciężej niż na płycie, niemalże post-metalowo (co całkiem zgadzałoby się z faktem, że gitarzysta wystąpił w koszulce Neurosis). Głos Florence Shaw przepięknie niósł się po scenie Cupra w połączeniu z ciężkimi, przesterowanymi gitarami. Co ciekawe, wczesna pora koncertu i wysoka temperatura dodawały jakby pustynnego klimatu do całego występu, co w interesujący sposób wzbogaciło całe muzyczne doświadczenie. To był bardzo dobry początek dnia koncertowego.

Kolejny koncert zdawał się być wręcz na przeciwległym biegunie jeśli chodzi o nastrój, bo Helado Negro swoim spokojnym graniem i ciepłym głosem tworzył lekki ambiance, umilający siedzenie na trawie i rozmowę. Problem jednak jest taki, że o ile na płytach ten spokój ma dodatkową, lekko psychodeliczną warstwę, tutaj na próżno było jej szukać. W efekcie całości koncertu klimatem było bliżej do lounge’owej playlisty puszczanej w lobby hotelowym, aniżeli czegokolwiek angażującego.

Co ciekawe, nieco żywiej zaprezentowało się Khruangbin, które choć na płytach prezentuje się słabiej niż Helado, to tutaj żywsza instrumentacja zdecydowanie działała na plus zespołu. Nadal nie było to nic porywającego, ale trzeba oddać zespołowi, że całkiem dawał radę. Do tego warto wspomnieć o całkiem spoko medleyu utworów MF Dooma w połowie seta. 

Po krótkiej przerwie na scenę wszedł pitchforkowy aniołek R&B, czyli Jamila Woods. Mała scena, na której grała, całkiem dobrze pasowała do jej delikatnych śpiewów i gustownej sekcji instrumentalnej. Zdecydowana większość utworów z setlisty brzmiała świetnie, materiał z dwóch poprzednich płyt został zaprezentowany w sposób, który miał w sobie dużo lekkości i powabu, ale był zarazem na tyle angażujący, aby nie nudzić. Jedynym wyjątkiem był cover “Smells Like Teen Spirit”, którego nowa aranżacja nie dodawała nic ciekawego do oryginału, a całość utworu bardzo mocno odstawała jakością od reszty seta. Nadal jednak był to dobry występ Amerykanki.

Jednak nie tak dobry jak to, co chwilę później zaprezentowała Little Simz. Brytyjka po dwóch absolutnie fenomenalnych albumach udowodniła swym występem, że jej sukcesu w żadnym wypadku nie można oprzeć wyłącznie na rezultatach pracy w studio. Simz jest absolutną koncertową bestią, jej umiejętność angażowania publiczności była na najwyższym poziomie spośród wszystkich artystów z tego festiwalu. Charyzma, świetna dykcja, wybitna sekcja instrumentalna – nic tylko się rozpływać.

Przechodząc do pierwszego headlinera trzeciego dnia – Interpol zagrał w porządku. Na plus amerykańskich indie rockersów działał fakt, że set składał się w większości z utworów z dwóch pierwszych płyt (czyli z lepszej części dyskografii zespołu), niemniej jednak sposób, w jaki były odgrywane te utwory sprawiał, że całościowo koncert nie wybijał się szczególnie na tle całego festiwalu.

Podobnie można opisać set artystki, która posiadała kolejny slot, czyli Bad Gyal. Oczywiście powody tego są trochę inne – reggaetonowe piosenki sypały się jak z rękawa, a powietrze było gęste od nawiązań do seksu i sugestywnych układów tanecznych. Jednak podobnie jak w przypadku koncertu Rolling Coastal Blackout Fever, całość koncertu nie miała w sobie większej dynamiki, przez co w połowie setu można było doświadczyć lekkiego znużenia (które zostało przerwane przez “Internationally” na bisie, duży minus za brak “Fiebre”). Trzeba natomiast docenić świetną oprawę wizualną, która dodawała do klubowego klimatu koncertu. 

Dosłownie chwilę później swój koncert zaczynało Gorillaz, który trudno jest ocenić jednoznacznie. Z jednej strony wiele hitów takich jak “Kids With Guns” czy “Rhinestone Eyes” sprawiały, że łatwo byłoby polubić to, co animowany zespół prezentował na scenie. Z drugiej jednak strony całość wyglądała jak dobry koncert Blur, tylko z innymi piosenkami, co jest lekkim zawodem jak na twór, w którym sfera wizualna jest równie ważna dla tożsamości zespołu co muzyczna. Jednak jeśli się pominie element traktowania animacji jako jedynie dodatek, to trzeba oddać Albarnowi, że słuchanie Gorillaz na żywo jest przyjemnym doświadczeniem i na pewno nie sprawi zawodu komukolwiek.

Ostatnim koncertem tego dnia był Earl Sweatshirt, który zaczął się z opóźnieniem 15 minut, a do tego z jakiejś przyczyny przez kolejne 20 minut DJ grał przedkoncertowego rozgrzewkowego seta, co było “ciekawym” zabiegiem. Jednak po wejściu Earla sytuacja zaczęła się poprawiać, ponieważ artysta zaprezentował się całkiem pozytywnie. Choć trzeba przyznać, że zarówno materiał z “Some Rap Songs”, jak i z tegorocznego “SICK!” są mało wdzięcznym materiałem do grania koncertowego, to artysta całkiem dobrze poradził z zarapowaniem na abstrakcyjnych instrumentalach.

Krótko podsumowując – jeśli szukacie festiwalu z budżetem Openera, ale klimatem Offa – zdecydowanie warto pojechać na NOS Primavera Sound w Portugalii. Porto jest przepięknym miastem, które warto zobaczyć i doświadczyć podczas długich spacerów zakończonych oglądaniem zachodów słońca w Jardim do Morro. Festiwal pomimo drobnych problemów, był dobrze zorganizowany i gwarantował dużo rozrywki, a klasa artystów zdecydowanie zachęca do corocznego powrotu na portugalski festiwal.


Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *