Tekst: Igor Osiński
Bogactwo postaci, wydarzeń, jak gotujący się wywar, szczelnie zamknięty w garnku rodzinnego domu. Powszechny chaos i bałagan to scena dla teatru osobowości, chwilowo złączonych na przyjęcie urodzinowe ojca Sol, siedmiolatki będącej zarazem główną postacią opowiadanej historii. Urobieni starsi w pocie czoła zaganiają do pomocy młodych, młodzi niechętnie się angażują, a za młodzi na pomoc starają się przynajmniej nie przeszkadzać.
Motyw bardzo dobrze znany – wkrada się stres, a przy tym poczucie wykonania obowiązku, tak wyjątkowego w tym czasie. Nie są to bowiem zwykłe urodziny. Ciężko chory, wręcz przykuty do łóżka – nikt nie chce myśleć w ten sposób, ale panuje poczucie, że to będą jego ostatnie. Bohaterom puszczają nerwy, bo wszystko ma być idealne. Ta staranność w chaosie to wyraz wielkiej sympatii do umierającego. Rodzina zdaje sobie sprawę ze stanu chorego, tego jak cierpi. Choćby mieli padać ze zmęczenia, chcą przynieść mu te kilka godzin rozrywki, gdy, otoczony powszechnym ciepłem, zapomni na jakiś czas o nieubłaganym końcu.
Przez półtorej godziny przewija się multum postaci i ich lęków, ale to Sol jest oczami tej historii. I ona zaczyna czuć koniec, co jakiś czas dopytując się o spotkanie z ojcem, który zamknięty przed światem, nie chce być widziany w tak tragicznym stanie. Jej prośby, jak i sama obecność w domu, przeszyte są nie tyle smutkiem, co stanem głębokiej melancholii. Zaczyna zdawać sobie sprawę, że coś bezpowrotnie się kończy. Dojrzałość siedmiolatki nie należy rozpatrywać w kategoriach „przemądrzałych kinowych dzieci” – Sol dalej jest dzieckiem, która zmuszone jest przejść przyspieszony kurs dorastania do okrutności i niesłuszności świata.
To nie jest też tylko opowieść o nauce pożegnań – to też nauka odejścia w godności. Wykonująca tytaniczną pracę opiekunka, pomagając ojcu Sol cierpliwie znosi jego wszystkie humory i załamania. Proces szykowania się na „wyjście na scenę” to droga pełna męki – fizycznej i mentalnej. Każda część ciała boli, ale chyba bardziej świadomość własnej, niczym niezawinionej, porażki i upokożenia. Nie chce widzieć się z córką tylko dlatego, że się boi. Żeby jego siedmioletnia córka nie zapamiętała go na całe życie w takim stanie – bo przecież ten krótki moment choroby nie powinien definiować całości życia.
W raptem kilku minutach czasu ekranowego Avilés wykrzyczała w upomnieniu o wszystkich ciężko chorych, którzy zaczynają wątpić we własną godność. Ukryci w hospicjach, szpitalach, szczelnie odseparowani od społeczeństwa zdrowych, bez szans na poprawę, z coraz mniejszą nadzieją w sercach. Wykrzyczała, nie mówiąc w prawdzie żadnego scenariuszowego słowa – wystarczają obrazy i ciężkie od emocji głowy bohaterów. Te kilka minut spędzone z żoną i córką w sypialni chorego, gdzie rodzina darowała sobie głębsze rozmowy, pozwalając sobie na bycie normalną rodziną – to krótki moment opuszczenia rzeczywistości i zawiśnięcia w próżni.
Sama Avilés wspomniała, że zależało jej na stworzeniu mikrokosmosu, w którym dzieje się cała akcja. A wewnątrz niego mutują na bierząco nowe przestrzenie, tak jak ta zrodzona między rozbitą rodziną, do której można uciec, gdy świadomość małości staje się nieznośna. Krótkie spotkania jak i cała impreza – to wyrwanie chwili nieubłaganemu losowi, powoli zabierającemu ojca, męża, przyjaciela.
Mikrokosmosy mają to do siebie, że tak jak niespodziewanie powstają, tak równie szybko przestają istnieć. Ten film to uchwycenie, zarchiwizowanie i uzewnętrznienie bezpowrotnie utraconych chwil, w przyszłości definiujących życie tych, dla których nadchodząca strata będzie najboleśniejsza.
Sztuką jest wywołać takie uczucie intymności, rodzinnego ciepła, przy tym zachowując widmo nadchodzącego zniszczenia. Impreza przebiega w atmosferze czystej radości, że można tak pobyć razem, przy okazji znowu się zobaczyć. Gdy nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza, na imprezie wszyscy zdają się być po prostu zadowoleni – bo w końcu, czemu do cholery nie mieliby cieszyć się z urodzin swojego bliskiego?
8/10