Edmund Tarbell – Josephine and Mercie, 1908

Trzy twarze czytelnictwa

Pożeracze książek, lektury obowiązkowe i zwiastowany kryzys czytelnictwa

Najnowszy numer Magla (209)

Tekst: Tytus Dunin

Wraz z każdym corocznym wydaniem raportu o stanie czytelnictwa w Polsce, będącym podsumowaniem i oceną wyników badań Biblioteki Narodowej, przez debatę publiczną przelewa się ta sama fala lamentu i dezaprobaty. Kryzys czytelnictwa, powiada się w mediach społecznościowych. “Jeden z najgorszych wyników na tle Europy”, trafnie punktuje prasa. Jednakże, wbrew pozorom, kwestia literatury i praktyki regularnego czytania nie jest tak jednoznaczna, jak wielu się wydaje.

Czym jest czytelnictwo? Będąc zatrzymanym takim pytaniem, każdy z nas impulsywnie wytwarza pewien obraz mentalny – rozmytą impresję tego, co może być medianą wszystkich rodzajów czytania. Mediana ta jest jednak jedynie bardzo małym skrawkiem całego zjawiska, wokół którego ja sam staram się ostrożnie orbitować. Słowo pisane, literatura i czytelnictwo są tak szalenie zróżnicowanymi kategoriami ludzkiej aktywności, że nawet skrupulatna analiza Biblioteki Narodowej – być może właśnie przez swoją rozległość – niewiele mówi nam o nawykach czytelniczych polskiego społeczeństwa.

Czytelnictwo w Polsce na przestrzeni lat

Prowadzi mnie to z powrotem do kwestii „kryzysu czytelnictwa”. Spoglądając na statystyki, można faktycznie dojść do wniosku, że odsetek osób czytających przerodził się z większości w mniejszość. Według danych Biblioteki Narodowej, na przestrzeni ostatnich 20 lat czytelnictwo osiągnęło szczyt w 2004 r., kiedy to 58 proc. badanych zadeklarowało przeczytanie co najmniej jednej książki w roku, a 22 proc. – siedmiu i więcej. Od tego momentu, badania ustawicznie notują trend spadkowy. Po chwilowym wzroście liczby czytających w roku 2020 statystyki z powrotem zaczęły spadać – i tak, w 2022 r., do przeczytania przynajmniej jednej książki w przeciągu 12 miesięcy przyznało się 34 proc. badanych.

Chcąc jednak porównać te statystyki z poprzednimi dekadami, w których to czytelnictwo według starszych pokoleń miało przeżywać swój „złoty wiek”, natrafiłem na rozczarowującą informację. Sięgające wcześniej – gdyż do lat 90. – badania CBOS-u przeprowadzone zostały w nieco inny sposób, przez co prezentują odmienne wyniki w porównaniu do badań Biblioteki Narodowej. Raporty z badań nad czytelnictwem prowadzonych w PRL-u, których i tak jest bardzo niewiele, nie są w stanie zaprezentować miarodajnych statystyk, które można by było porównać z wynikami dzisiejszych badań. Z uwagi na realia czasów komunistycznych w Polsce, procent osób oddających się czytaniu wtedy z pewnością nie mógł być większy od dzisiejszego – nie wspominając już o okresie przełomu tysiącleci.

Przełom ustrojowy a literatura

We wczesnym PRL-u, narracja narzucana przez partię była jednoznaczna – literatura miała być jednym z instrumentów propagowania idei socjalistycznych, zgodnie z narzucanym przez władzę prądem socrealizmu. Literaci, którzy nie „służyli ludowi pracującemu” przedstawiani byli jako wróg publiczny – kompletne przeciwieństwo kreowanego przez partię etosu „człowieka pracy”. Jaki był skutek tych działań? Ówczesna literatura, zredukowana do odnogi machiny propagandowej, pozostała (częściej niż rzadziej) zatrzaśnięta we własnej epoce. Za przykład mogą posłużyć chociażby książki Jerzego Putramenta, które – nie otrzymawszy nowych wydań po transformacji ustrojowej – zarówno w antykwariatach, jak i w internecie rzadko kosztują więcej niż 10 złotych. Co do innych znaczących autorów, którzy przeżyli swój epizod socrealistyczny – ich ówczesna twórczość traktowana jest raczej jako ciekawostka biograficzna niż poważny element twórczego portfolio.

Czytanie książek w tempie 24 na rok (i więcej) siłą rzeczy musi być czynnością machinalną, otępiająco przyjemną, słowem – onanistyczną.

W kontrze do karykatury „burżuazyjnego inteligenta”, powszechna opinia nt. czytelnictwa w dzisiejszych czasach jest jednoznaczna – czytać należy i basta. Czytanie we współczesnej opinii publicznej stało się wręcz wyznacznikiem inteligencji – im więcej, tym lepiej. Z pozoru taka zmiana wydaje się niepodważalnie pozytywna, jednakże drążąc głębiej w wyniki badań Biblioteki Narodowej, zauważyć można pęknięcia i niewygodne sprzeczności, wynikające właśnie ze wspomnianej na początku niejednoznaczności czytelnictwa. Pozwolę sobie zatem zarysować najważniejsze jego oblicza.

Uczniowie

Dla znacznej większości osób jedno z pierwszych doświadczeń samodzielnego czytania było obowiązkiem szkolnym. Począwszy od szkoły podstawowej i kończąc na szkole średniej, program nauczania, siłą przepychając uczniów przez coraz to ambitniejsze pozycje, ma na celu wykształcić w wychowanku zdolności interpretacyjne, kompetencję kulturową i, skutkiem tych obu, umiejętność (w najlepszym wypadku) zaawansowanego władania językiem i myślą. W tym celu, wybór lektur zostaje złożony w taki sposób, aby maksymalizować w nim obecność pozycji, które nie tylko są ważnym elementem historii danego kręgu kulturowego czy też posiadają wysoką wartość artystyczną, lecz także tych, które stanowić będą wyzwanie dla interpretującego – a więc tych, które (odznaczając się przez to wysoką wartością artystyczną) zarówno swoją kompozycją, jak i treścią, zdolne są zaprezentować zajmujący intelektualnie, spójny obraz.

Pojawiają się jednak głosy, jakoby potrzebne było jeszcze większe „złagodzenie” kanonu lektur, wprowadzenie do niego pozycji, które zostałyby chętniej przeczytane przez uczniów. Argumentuje się wówczas, że taki a nie inny obraz kanonu lektur negatywnie rzutuje na wizerunek książki, ergo – zniechęca uczniów do czytania, ergo – skutkuje niezadowalającymi statystykami czytelnictwa. Od lat postuluje się wręcz całkowitą reformę systemu lektur szkolnych, w formie opinii takich jak np. blogera Adriana Holeckiego, zdaniem którego: Kanon lektur (jak i cały system edukacji w Polsce) jest do zaorania. Nic nie zniechęca do czytania bardziej niż szkolna lektura. Ministerstwo jednak pozostaje nieugięte a kanon, jaki był, taki pozostał. W mojej opinii, jest to w pełni zrozumiałe.

Jestem tego zdania nie tylko ze względu na to, że „łagodniejsze” pozycje są zwyczajnie mniej efektywne (a często też zupełnie nieskuteczne) w realizowaniu wyżej wytłumaczonego przeze mnie celu kanonu lektur, lecz także z uwagi na to, że bez instytucjonalnego nacisku, utwory, które stanowią teraz najważniejsze punkty kanonu, zwyczajnie przestałyby być czytane. Jak podaje raport Biblioteki Narodowej odnośnie klasyki literatury wysokoartystycznej sprzed roku 1918:

W 2021 r. tylko 6 proc. ogółu czytelników zadeklarowało lekturę literatury wysokoartystycznej powstałej przed 1918 r. – na klasykę zdecydowanie najczęściej wskazywali respondenci będący jeszcze uczniami. Aż 38 proc. badanej młodzieży w wieku 5–18 lat zadeklarowało lekturę takiej literatury – były to przede wszystkim lektury szkoły średniej. (…) Jest to najważniejszy typ książek czytanych przez badaną młodzież szkolną. Warto jednocześnie podkreślić, że zaledwie 3 proc. czytelników w wieku 18–59 lat deklarowało lekturę klasyki.”

Oczywiście można także tę informację zinterpretować w inny sposób – to właśnie przez wymuszanie na uczniach czytania literatury wysokoartystycznej, książka jako medium traci na wartości w oczach potencjalnego odbiorcy – a najwyraźniej widać to właśnie w kategorii literatury najbardziej kojarzonej z kanonem lektur szkolnych. Chcąc zatem rozważyć tę możliwość, zadam uprzednio przewrotne pytanie: Po co czytać?

Nieczytający

Patrząc z perspektywy 2/3 polskiego społeczeństwa, nie ma zbyt dużo powodów, aby czytać. Gdybyśmy mieli przyjąć perspektywę postulujących „łagodzenie” kanonu lektur szkolnych, w myśl której czytanie ma być przede wszystkim przyjemnością, naturalną koleją rzeczy staje się zmierzch czytelnictwa. W końcu, jeśli – nadal w myśl postulujących – miarą dobrej książki ma być wciągająca fabuła, umiejętność wywoływania emocji lub wiarygodność bohaterów, to oczywistym jest, że książka zawsze stanie na przegranej pozycji względem innych, nowszych mediów. Jakże mogłoby tak nie być?

Twórcy seriali, filmów czy gier komputerowych mają większą możliwość wpłynięcia na emocje odbiorcy, ponieważ panują nad kilkoma jego zmysłami jednocześnie (nie mówiąc już o tym, że nowsze formy przekazu są mniej nużące w odbiorze). Odbiorca będący pod wpływem nowszej, synkretycznej formy sztuki, znajduje się w podobnej sytuacji co marionetka – nie trudno jest nią poruszyć w pożądany sposób, ponieważ każda z jej kończyn jest kontrolowana przez marionetkarza. Czytający natomiast, w relacji z autorem, podobny jest raczej do psa na smyczy – autor ma w tej sytuacji bardzo mało bezpośredniej kontroli, dlatego w większym stopniu niż twórca nowszych form przekazu musi wykazać się kunsztem, umiejętnością wywierania wpływu w sposób niebezpośredni.

Oto właśnie jest największa siła literatury: pisarz, paradoksalnie, będąc niezwykle formalnie zniewolonym, może pozwolić sobie na dużo większą wolność teoretyczną niż jakikolwiek inny twórca.

Fetyszyści

Jest jeszcze jedno ważne oblicze czytelnictwa, które to z wszystkich trzech jest chyba najbardziej perwersyjnym. Mówię o fetyszystach książek, tj. o osobach, dla których czytanie książek nie jest już tyko przyjemnością – dla nich jest to wręcz erotyczne doznanie, które stało się centralnym elementem osobowości. To oni zawierają się w kategorii osób, które przeczytały „24 książki i więcej” w ciągu roku. Fetyszyści książek, którzy wskutek czytania doznają ponadprzeciętnej przyjemności, czują się ukontentowani samą treścią; w przeciwieństwie do osób, których czytanie nuży. Nie muszą oni szukać w nich jakiegoś masochistycznego katharsis intelektualnego – ich nasyca sama powierzchnia tekstu (pod którą w przypadku wielu wydawanych książek i tak niewiele jest – ale do tego wrócę za chwilę). Na jakiej podstawie jednak roszczę sobie prawo do wydawania takich sądów? – zapytać mógłby uważny czytelnik.

Ano na takiej – przezornie odpowiadam – że praktycznie nie da się, czytając ponad 24 książki w przeciągu jednego roku, podjąć wobec każdej z nich dogłębnego wysiłku interpretacyjnego (oczywiście zakładając, że jest co dogłębnie interpretować); tj. dobrze zastanowić się nad dziełem – przetrawić je. Czytanie książek w tempie 24 na rok (i więcej) siłą rzeczy musi być czynnością machinalną, otępiająco przyjemną, słowem – onanistyczną.

W sprawie tego ostatniego słowa warto może dodać, że sama niecodzienność czytania (i jego związanie ze szkolnictwem) podniosła samą tę czynność do rangi zajęcia będącego wyznacznikiem wysokiego intelektu – co po części może też tłumaczyć narcystyczno-brandzlacyjny charakter, z jakim fetyszyści podchodzą do czytelnictwa.

Czytać inaczej

Zdaniem autorów raportu Biblioteki Narodowej z 2021/22 r.: Czytanie jest praktyką, która wymaga pozytywnego do niej stosunku. Zadając kłam właśnie temu stwierdzeniu, chciałbym zakreślić charakter nowego, lepszego rodzaju czytelnika – takiego, który będzie mógł wyciągnąć wartość właśnie z archaiczności i nieprzystępności, którą charakteryzują się książki na tle innych, współczesnych mediów. Jak wspomniałem wcześniej, jak najbardziej można być regularnym czytelnikiem, jednocześnie mając negatywny stosunek do samej czynności, mimo to przemagając znużenie, dążąc właśnie do wyżej wspomnianego „masochistycznego katharsis intelektualnego”. Co więcej, taka – wielce paradoksalna – postawa jest właśnie podstawą mojego nowego typu czytelnika.

Otóż moim zdaniem ów nowy, światły czytelnik – świadomy i szanujący zarówno własny czas, jak i intelekt, powinien z powrotem przybrać rolę ucznia. Wraz z tym, wytworzyć powinien on w sobie też nauczyciela, który rugałby wszelkie dążenia do banalnej przyjemności w czytaniu i pchał wewnętrznego ucznia ku coraz to większej złożoności w myśli.

Czy powrót do ucznia oznaczałby też skupienie się na klasyce wysokoartystycznej? W dużej mierze tak – ale nie jest to bynajmniej skutek magicznego wpływu czasu na literaturę, ale ze względu na to, jak faktycznie zmieniła się literatura na przestrzeni kilku dekad. Gdybym miał wytłumaczyć tę zmianę własnymi słowami, obawiam się, że tekst ten utraciłby swoją przyzwoitość. Dlatego właśnie – aby zachować zarówno takt, jak i zrozumiałość – pozwolę sobie zacytować felieton Macieja Nowaka z „Rzeczpospolitej”:

Choć można wyliczyć sporo twórców utalentowanych, to brakuje nie tylko współczesnych odpowiedników Mickiewicza, Słowackiego, Sienkiewicza [bądźmy łagodni – przyp. autora], Prusa, ale nawet literackich spadkobierców Słonimskiego czy Tuwima. Nie chodzi rzecz jasna o naśladowców. Każdy z wymienionych pisarzy potrafił stworzyć własną koncepcję twórczości, interesującą dla współczesnych. Dziś jest z tym ogromny problem.

Jakkolwiek dogłębnie by nie interpretować klasyków literatury, nie da się ich czytać w nieskończoność. Czytelnictwo pozostanie w trendzie spadkowym, jeśli nie nadejdzie literatura, która dorównałaby klasykom. Jakie są przyczyny obecnej sytuacji?, Jak tego dokonać? – to są pytania na inny artykuł. Mam jednak nadzieję, że koncepcja nowego czytelnika, powracającego do uległości i ograniczenia ucznia może być pierwszym krokiem do wykształcenia nowej wrażliwości i siły intelektualnej – które to mogłyby stworzyć silniejszą literaturę. Literaturę, która – w przeciwieństwie do socrealistycznej i współczesnej – nie pozostanie zatrzaśnięta we własnej epoce.