Zwykło się mówić, że selekcjoner reprezentacji Polski w piłkę nożną jest jedną z najważniejszych osób w państwie. No cóż, początek lat 20. tego wieku zwiastuje, że tą rolę co roku może piastować kto inny. Krótko jak na tak estymowaną pozycję.
Tekst: Mateusz Kozdrak
Na początku zeszłego roku z tą posadą pożegnał się człowiek, który w ogóle nie powinien się na niej znaleźć, a przynajmniej na tym etapie swojej drogi trenerskiej, zważywszy na jego krótką historię prowadzenia drużyn. Mowa oczywiście o Jerzym Brzęczku, któremu nie można odmówić zasług takich jak wprowadzenie reprezentacji na Euro 2020, utrzymanie w dywizji A w Lidze Narodów i lekkie odmłodzenie kadry po Adamie Nawałce. Problem w tym, że minusów jego kadencji było znacznie więcej: pragmatyczny styl, całkowicie defensywna gra w meczach z rywalami z wyższej półki, „przepychanie” meczów z rywalami o podobnym potencjale jak Polska (1:0 i 0:0 z Austrią), niewykorzystywanie potencjału najlepszych zawodników – tylko 8 goli w 18 meczach Roberta Lewandowskiego, brak pomysłu na Piotra Zielińskiego. Na koniec jeszcze konflikt z kapitanem reprezentacji, co miało być dla Brzęczka gwoździem do trumny, po którym Zbigniew Boniek podjął decyzję odnośnie zwolnienia byłego trenera Wisły Płock i wprowadzenie do Polski portugalskiej myśli szkoleniowej.
Faceci jak ten mają 100% szans, żeby ukraść twoją dziewczynę
I tak oto w nadwiślańskim kraju zawitał szykowny, elokwentny, kulturalny amant – Paulo Sousa. Już na pierwszej konferencji prasowej wzbudził pozytywne zainteresowanie dużej części kibiców. Odwoływanie się do Jana Pawła II, dziękowanie za każde pytanie, emanowanie znajomością taktyki: Paulo wiedział jak rozkochać w sobie Polaków i szybko mu się to udało. Nowy selekcjoner miał zadebiutować w Budapeszcie, w meczu kwalifikacji do mundialu z wymagającym rywalem. Już przed pierwszym gwizdkiem w narodzie była wiara w sukces. Przyszedł ktoś z obyciem światowym, trenujący zespoły z Francji, Anglii czy Włoch. Zainteresowanie tym, jak pod jego wodzą poradzą sobie biało-czerwoni, rosło każdego dnia od momentu objęcia stanowiska po dzień meczowy.
Wszystkie te nadzieje zaczął rozwiewać duet Roland Sallai i Ádám Szalai, gdy w 52 minucie Węgrzy prowadzili już 2:0. Wtedy też Sousa zrobił coś, co do końca kadencji będzie jego znakiem charakterystycznym – dobre zmiany. Strzelcami dwóch z trzech bramek dla reprezentacji Polski byli zmiennicy – Krzysztof Piątek i Kamil Jóźwiak. Ten szalony mecz skończył się wynikiem 3:3. Jak na debiut nie było źle, chociaż gra w defensywie pozostawiała wiele do życzenia. Później nadszedł czas na mecz z Andorą, planowane zwycięstwo okupione jednak urazem Lewandowskiego, co wykluczało go z kolejnego meczu na Wembley. Tam dość spodziewanie odnieśliśmy porażkę; może cieszyć, że dopiero w ostatnich minutach.
Pierwsze zgrupowanie Portugalczyka to też pierwsze sygnały, że to nie musi być związek idealny. Z jednej strony widać postęp w grze wypracowany w krótkim czasie, z drugiej strony podjęte zostało parę dziwnych decyzji odnośnie wyboru składu, które mogły przyczynić się do straty punktów. No ale przecież wiadomo, nikt nie jest idealny, każdemu może się coś przytrafić. Na razie, Paulo, nasza miłość nie ustaje i lecimy razem na Euro.
Gdy planujesz ślub, nie zapomnij się oświadczyć
Przedturniejowe mecze towarzyskie zdecydowanie nie napompowały balonika przed turniejem. Remisy z Rosją i Islandią, gdzie wyspiarska reprezentacja wyszła na nas rezerwowym składem, a wynik w końcówce musiał ratować Karol Świderski, pozostawiały wiele do życzenia. Jednak to tylko mecze o „pietruszkę”, tu wynik się nie liczy, jest to ostatni moment, żeby przećwiczyć jeszcze jakieś schematy. W mieszanych nastrojach zasiedliśmy więc do meczu w Sankt Petersburgu, gdzie nasze orły podejmowały teoretycznie najłatwiejszych rywali w grupie – Słowację.
Na teoretycznie się skończyło. Porażka 1:2 z rywalem grającym bez nominalnego napastnika, gdzie najbardziej wysuniętym zawodnikiem naszych południowych sąsiadów był dobrze znany z warszawskiej Legii Ondrej Duda, będący bardziej fałszywą 9-tką schodzącą w głąb boiska, niż typowym napastnikiem czatującym w obrębie szesnastki rywala jak Piątek czy Milik. Ale po co ci napastnik, skoro masz świetnie dysponowanego Roberta Maka, który przez większość sezonu był rezerwowym Ferencváros. Nie przeszkodziło mu to jednak, by w jednej akcji okiwać Kamila Jóźwiaka i Bartosza Bereszyńskiego i uderzyć kąśliwie w słupek w taki sposób, że Wojciech Szczęsny wpakował samobója. Skoro nie szło nam w obronie, to może chociaż w ataku byliśmy groźni? Tu z odpowiedzią przychodzą nam statystyki. Po pierwszej połowie siedem strzałów, zero celnych.
Nie wiem, czy tę statystykę przytoczył w szatni trener Sousa, ale na pewno zmotywował naszą reprezentację, bo drugą połowę zaczęliśmy od gola Karola Linettego, zdobytego po pięknej, zespołowej akcji. Wszystko zaczynało się powoli układać, aż nagle w 62 minucie przypomniał o sobie Grzegorz Krychowiak, jednak w najgorszy możliwy sposób, bo wyleciał z boiska za drugą żółtą kartkę. Potem były już tylko desperackie ataki, gol stracony przy stałym fragmencie gry i koniec. Mistrzostwa rozpoczęły się dla nas fatalnie. Następny przystanek to gorąca Sewilla, gdzie czekali już Hiszpanie. Kiedy twoim meczem o wszystko jest potyczka z jedną z najlepszych reprezentacji na świecie i to jeszcze na jej terenie, to czarne scenariusze piszą się same. O dziwo było jednak zgoła inaczej, „zwycięski” remis i wciąż żywe nadzieje na wyjście z grupy.
W mediach pojawiły się plotki, jakoby Polacy od początku turnieju mieli przygotowywać się właśnie na ten mecz, zakładając, że ze Słowacją jakoś damy sobie radę. Czy tak było naprawdę? Zdrowy rozsądek każe sądzić, że nie, jednak momentami tak to właśnie wyglądało. Teraz pozostało już tylko wrócić do Piotrogrodu i ograć tam Szwedów. Przed meczem zakładano, że będzie to zamknięty mecz ze strony niebiesko-żółtych, kojarzonych z dobrze zorganizowaną defensywą. Oni po dwóch meczach mieli cztery punkty i spokojne wyjście z grupy minimum z trzeciego miejsca. Polacy musieli wygrać ten mecz, by móc cieszyć się z awansu.
Wszystkie przewidywania zostały rozwiane już w drugiej minucie, gdy gola strzelił Emil Forsberg. W drugiej połowie dołożył kolejne trafienie i mieliśmy już praktycznie po mistrzostwach. W ostatnich trzydziestu minutach meczu mogliśmy jeszcze poczuć przez chwilę, że wracamy do gry, bo po dwóch golach Roberta Lewandowskiego, na siedem minut przed końcem regulaminowego czasu gry, remisowaliśmy. Ostatecznie w doliczonym czasie gry dobił naszą reprezentację Victor Claesson i mogliśmy pakować walizki. Paulo w posagu dostał możliwość prowadzenia kadry narodowej na wielkim turnieju. Czy Paulo to sprzeniewierzył? Według większości tak, chociaż czerwona kartka Krychowiaka w meczu ze Słowacją przeniosła część odpowiedzialności z Portugalczyka na ówczesnego zawodnika Lokomotivu Moskwa.
Kryzys w związku, czyli jak szybko się nie poddać, kiedy jest źle
Po Euro, na którym aktualnie po fazie grupowej odpada 8 z 24 drużyn, gdzie naprawdę trzeba się postarać, żeby nie awansować dalej, a na którym nasza reprezentacja znalazła się w tym niechlubnym gronie, w narodzie panowały złość i smutek. Pojawiały się pierwsze głosy o potencjalnym rozwodzie Paulo Sousy z reprezentacją Polski, które szczególnie nasiliły się w momencie objęcia posady prezesa PZPN przez Cezarego Kuleszę. Były prezes Jagielloni Białystok postanowił dać jednak Portugalczykowi drugą szansę, żeby ten wprowadził nas chociaż do baraży Mistrzostw Świata. Zaufanie opłaciło się, do czasu…
Jesienne zgrupowania można było uznać za udane. Remis z Anglią u siebie po grze jak równy z równym, a przede wszystkim wygrane oba kluczowe mecze z Albanią. Wszystko szło pięknie, awans do baraży przed ostatnim meczem był już pewny i tu przydarzyła się druga największa wpadka Paulo Sousy obok potyczki ze Słowacją. Na Stadionie Narodowym, na którym byliśmy niepokonani od ponad siedmiu lat, ulegliśmy Madziarom, przez co straciliśmy rozstawienie w barażach. Ostatecznie losowanie nas oszczędziło, a przynajmniej możemy sobie powiedzieć: „mogło być gorzej”. Przyczyn porażki można się doszukiwać w wystawieniu przez Sousę trochę bardziej rezerwowego składu, można też obwiniać napastników za nieskuteczność czy obrońców (w szczególności Tymoteusza Puchacza) za apatyczną grę. Ostatecznie w kontekście baraży najbardziej boli strata możliwości rozgrywania pierwszego meczu na własnym boisku. Jest to strata zarówno sportowa, jak i finansowa, ale o to Paulo Sousa już się nie musi martwić.
Było nam cudownie, ale nie dzwoń więcej
Niech każdy odpowie sobie uczciwie w sercu co by zrobił, gdyby pojawiła się atrakcyjna oferta pracy, lepiej płatna, w bardziej naturalnym dla siebie środowisku, w miejscu, gdzie przez cały rok średnia temperatura nie spada poniżej 20°C. Dalej uważacie, że byście zostali w swojej aktualnej pracy? Dodam jeszcze, że tu, gdzie aktualnie pracujecie, panuje gęsta atmosfera, wasz szef nie do końca jest do was przekonany, wszyscy dookoła ciągle was krytykują, a przed wami jest jeszcze wizja trudnej misji do wykonania, której niepowodzenie sprawi, że zostaniecie bezrobotni. Dalej nieprzekonani? Taką właśnie decyzję musiał podjąć Paulo Sousa.
Ale ten przykład nie miał na celu wybielenia decyzji Portugalczyka. Bo o ile samą decyzję da się wybronić, to sposobu jej podjęcia już nie. Korzystając dalej z wykorzystywanej tutaj aluzji związkowej, to tak jakby ktoś przyłapał was na zdradzie, pokazał wszystkie możliwe dowody na nią, a wy dalej mówilibyście, że to nie tak, że to nie wy, że dalej kochacie tą drugą osobę z całego serca, a kilka dni później popijacie sobie drinki na Zanzibarze ze swoją nową drugą połówką i tylko wysyłacie sms-a do eks z prośbą o rozwód za obopólną zgodą. Paulo Sousa przez wiele dni, czy nawet tygodni, zaprzeczał o jakichkolwiek kontaktach z klubami z Ameryki Południowej, jego agent cały czas dementował takie plotki. Aż w końcu Paulo poprosił PZPN o rozwiązanie kontraktu, ponieważ chciałby on objąć brazylijskie Flamengo, bo już się z nimi porozumiał w sprawie kontraktu i tylko wadzi mu ta wciąż obowiązująca umowa z PZPN-em.
Czy można się było tego spodziewać? Jak najbardziej. Wystarczyłoby prześledzić karierę trenerską naszego byłego już selekcjonera. Odejście z FC Basel do Fiorentiny, gdzie miał trzyletni kontrakt i po wygranym mistrzostwie Szwajcarii zapewniał, że w kolejnym sezonie chce to powtórzyć, po czym rozwiązał umowę i przeniósł się do stolicy Toskanii. Wcześniej pracując w Videotonie rozwiązał kontrakt, gdy miał już być po słowie z przedstawicielami New York Red Bull, ale ostatecznie strony nie doszły do porozumienia i nasz portugalski amant pozostał na lodzie. Kibicowski Narodzie Polski, zostaliśmy omamieni przez portugalskiego casanovę, rozkochał nas w sobie, a potem porzucił jak kilka innych wcześniej. Na szczęście w piłce, inaczej niż w życiu, jak coś się skończyło, to szybko zaczyna się coś nowego…
Jak przekonać do siebie upierdliwą teściową
No właśnie, z tym „szybko” to trochę przesada. Oczywiście wybór selekcjonera to zadanie niezwykle odpowiedzialne, potrzeba do tego czasu. Cezary Kulesza dał sobie tego czasu naprawdę dużo, bo nowego selekcjonera poznaliśmy miesiąc po rozwiązaniu kontraktu z Sousą, a osoby rozważane przez prezesa jako główni kandydaci do objęcia posady były w momencie rozwiązywania kontraktu z Portugalczykiem bezrobotni. Cała otoczka towarzysząca tym wyborom to materiał na osobną opowieść. Ostatecznie na marcowy mecz z Rosją, Polacy wyjdą dowodzeni przez Czesława Michniewicza. Ta decyzja prezesa PZPN-u wywołała tak dużą dyskusję na tak niepotrzebne tematy, że z całego serca jest mi żal byłego szkoleniowca Legii Warszawa.
Nieważne, kto zostałby nowym selekcjonerem, wzbudzałoby to kontrowersje. Adam Nawałka – od 3 lat bezrobotny, a ostatnia praca to nieudany epizod w Lechu Poznań; zagraniczny szkoleniowiec – raczej małe szanse, że zna chociaż połowę reprezentantów Polski na tyle, żeby w 2-3 jednostki treningowe przygotować sensowną taktykę na bardzo ważny mecz. No i Czesław Michniewicz, teoretycznie zamieszany w aferę korupcyjną sprzed 18 lat, choć niczego mu nie udowodniono poza 711 telefonami wymienionymi z szefem mafii piłkarskiej – Ryszardem F. Naprawdę kuriozalne było to, ile uwagi zostało temu poświęcone, a nie na przykład temu, dlaczego stołeczny klub jest aktualnie w strefie spadkowej, do czego znacząco przyczyniły się wyniki osiągane w lidze przez Michniewicza (w momencie, gdy odchodził, Legia była jedno miejsce nad strefą spadkową).
A jakby na odmianę ktoś chciał się skupić na pozytywach tego szkoleniowca, to też jest w czym wybierać: Puchar Polski z Lechem, mistrzostwo z Zagłębiem Lubin, walka o czołowe miejsce w lidze prowadząc Bruk-Bet Termalicę Niecieczę, której potencjał był znacznie niższy od tego, co udało się osiągnąć, bardzo dobre eliminacje do europejskich pucharów i wygrane z Leicester i Spartakiem Moskwa w Lidze Europy, prowadząc Legię, czy sukcesy z kadrą U-21. Do tego wystarczy posłuchać wywiadów z nim lub jego podopiecznymi, czy popatrzeć na filmiki z kadry młodzieżowej. Ten człowiek emanuje wysoką znajomością taktyki, widać po nim też ciągłą chęć rozwoju. Przez część osób jednak jest on utożsamiany tylko z korupcyjnymi czasami w polskiej piłce i rzekomym ustawianiem przez niego meczów. Pozostaje nam wierzyć, że marcowymi meczami Michniewicz zamknie usta wszystkim swoim krytykom, którzy może i dalej będą uznawać go za skorumpowanego, ale wtedy już będzie głupio o tym krzyczeć.