Pandemia nam ciąży

Gdy wszyscy są zamknięci w swoich czterech ścianach, a możliwość zarażenia jest kreowana na jedyne obecnie zagrożenie, w oddali czai się na nas inny wróg, może potężniejszy. Jeśli nie będziemy się wspierać i starać wzajemnie zrozumieć, będzie rósł w siłę.

Tekst Kajetan Korszeń 

Codziennie budzimy się i czekamy tylko na godz. 10.30, aby przeczytać kolejny dobowy raport Ministerstwa Zdrowia. Temu, kto wstanie później, udaje się zyskać jeden dzień bez stresowanie się rekordowym wynikiem zakażeń. Gdy przed oczami przelewają się nam rzędy liczb, tracimy poczucie, że za każdym pojedynczym zakażeniem, kwarantanną, wykonanym testem, na którego wynik można czekać dniami i nocami, kryje się historia zwykłej osoby. Znowu wraz z tymi zwykłymi ludźmi, pojawiają się następne osoby, ich bliscy, przyjaciele czy sąsiedzi. Każdy przeżywa pandemię inaczej, gdyż na każdego nakłada ona inne obciążenia. Niemożliwe jest ich uniknięcie, skoro skutki tego kryzysu przenikają wszelkie dziedziny naszego życia. Wydział Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego przygotował raport pod nazwą Stresory, radzenie sobie oraz symptomy zaburzenia adaptacyjnego w czasie pandemii COVID-19 pod kierownictwem dr hab. Małgorzaty Dragan. Jego wyniki dają jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy wszyscy odczuwamy wyzwania, jakie niesie za sobą obecny stan rzeczy.

Zdrowie jest najważniejsze

Ania jest studentką na University of the Arts London, więc początek pandemii zaskoczył ją w Wielkiej Brytanii. Wpierw nie odczuwała zbyt dużego zagrożenia związanego z narastającym problemem i dopiero z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc zaczęła coraz bardziej czuć oddech COVID-19 na plecach. Proporcjonalnie z rosnącą liczbą zasłyszanych historii o bliskich i znajomych, którzy mieli kontakt lub złapali wirusa, moja świadomość i zaniepokojenie zwiększają się – mówi. Jednak podkreśla, że teraz, będąc znowu w Londynie (przez kilka miesięcy przebywała w Polsce), nie czuje się szczególnie narażona na zakażenie – jej praca znajduje się w okolicy mieszkania, więc nie korzysta z transportu publicznego. Mimo to, jest jej przykro, że nie każdy przestrzega nawet podstawowych zasad higieny: Za każdym razem, gdy timer obwieszcza czas ponownego umycia rąk, moi koledzy z pracy wyrażają swoją irytację. Jak podkreśliła w rozmowie ze mną dr hab. M. Dragan – Stresory [czynniki wywołujące stres psychiczny lub fizjologiczny – przyp. red.] są wpisane w życie człowieka. Zauważyła jednak, na co zresztą wskazuje raport z badania pod jej kierownictwem, że podczas pandemii następuje ich nasilenie i zwiększenie ilości.
Małgorzata, lekarka nefrolog, przechorowała COVID-19 w czerwcu. Mówi, że była świadoma, że ze względu na wykonywany przez siebie zawód jest na to bardziej narażona. Odsuwałam jednak tę myśl od siebie i myślałam, że nie będzie mnie to dotyczyło. O zakażeniu dowiedziała się dzięki przesiewowemu badaniu w kierunku SARS-CoV-2 przeprowadzonemu przez szpital, w którym pracuje. W pierwszym momencie przeżyła wielkie zaskoczenie, potem pojawiła się naturalna panika, wynikająca z nagłej sytuacji. Duży strach wystąpił u niej jednak nie w związku z zagrożeniem życia, ze względu na wysoką odporność towarzyszącą jej do tej pory, lecz przed utratą zarobkowania, co może być wynikiem długotrwałej izolacji. Niepewność u wszystkich jest potęgowana również przez kryzys ekonomiczny i problemy finansowe wywołane działaniami podjętymi w celu walki z pandemią – mówi dr hab. Dragan. Według raportu aż 41 proc. ankietowanych czuło obciążenie w znaczącym lub umiarkowanym stopniu, wynikające z utraty albo zagrożenia utraty dochodów, natomiast 43 proc. badanych dostrzegło brzemię niedostatecznej pomocy finansowej ze strony rządu.

autorka Nicola Kulesza

Dystans (a)społeczny

Na samym początku pandemii spotykałem się często z głosami, że pobyt w domu pozwoli odetchnąć od natłoku myśli – o problemach w pracy, niskich zarobkach. Jak się okazało – nic bardziej mylnego.
Pierwszą oznaką, że choroba ta źle wpłynie na moje relacje z innymi, była sytuacja, która nastąpiła od razu po tym, jak szef oznajmił mi o moim dodatnim wyniku badania w kierunku koronawirusa. Wszyscy koledzy wokół się przestraszyli i odsunęli ode mnie natychmiastowo. Starałam się ich zrozumieć, jednak było to dość przykre – wspomina Małgorzata. Nie spodziewała się jednak, że ten krótki epizod będzie wstępem do doświadczeń, które mogą się okazać momentami nawet bardziej traumatyczne niż sama choroba. Izolacja w domu była dla mnie dużym obciążeniem, musiałam się ukrywać przed mężem i synem. Spędziłam dwa tygodnie w jednym pokoju z łazienką. Ze względu na kolejne procedury moja rozmówczyni odbyła pełny miesiąc izolacji społecznej. Ten czas głęboko odbił się na mojej psychice. Jakakolwiek perspektywa powtórzenia tak długiego odosobnienia wywołuje u mnie paniczny lęk. Odliczałam każdy dzień i minutę, żeby wyjść.
Według dr hab. Dragan kluczowe w trakcie pandemii jest utrzymywanie więzi społecznych na wszelkie sposoby, które umożliwiają nam m.in. nowinki technologiczne. Kontakt przez Zooma nie zastąpi nam spotkania fizycznego, jest też bardziej męczący. Jednak z braku alternatywnych możliwości, ważne jest, żeby chociaż w taki sposób utrzymywać więzi międzyludzkie. Zresztą już w marcu Światowa Organizacja Zdrowia postulowała o rychłą zmianę terminologii i reklamowanie nie dystansu społecznego, ale fizycznego. Podkreślano, że alienacja nie jest przydatnym orężem w walce z wirusem i że wspieranie się nawzajem w tej sytuacji, zwłaszcza przez internet, ma zasadnicze znaczenie. Dokładnie z takim samym podejściem wszyscy zaczynaliśmy lockdown. Niestety bardzo często to druga strona nie pomagała tym izolowanym. W przypadku Małgorzaty, odosobnienie trwało zarówno w trakcie, jak i długo po przechorowaniu COVID-19. Przyjaciele boją się ciebie, traktują cię jak osobę trędowatą. Nawet po powrocie do pracy i do „ludzi” odczuwaliśmy z mężem i synem ich strach przed nami.
Często izolacja nie była narzucana. W takiej sytuacji znalazły się setki studentów i studentek z Polski przebywających za granicą. Miałam zresztą już dużo wcześniej kupiony bilet do Polski na przerwę wielkanocną – mówi Ania. Sama odległość od domu rodzinnego wpływa nie tylko na nich, ale również na ich bliskich przebywających w Polsce. Moja mama zadzwoniła zapłakana do mnie, że zamykają granice, że nie będę mogła wrócić do domu na święta. Ku mojemu zaskoczeniu przyznała jednak, że kwarantanna naniesiona na nią po powrocie do Polski okazała się wybawieniem i momentem wytchnienia. Co ciekawe, zdecydowanie bardziej niespokojne i pełne zwrotów akcji, godne hollywoodzkiego thrillera doświadczenia spotkały ją, gdy starała się dostać do kraju.

Instytucjonalny chaos

Niezwykłe, że pomimo ogromnej liczby wiadomości o nadchodzącym zamknięciu granic oraz zatrzymaniu ruchu lotniczego, linie lotnicze, którymi miałam wracać, w żaden sposób nie informowały, jakoby coś miało zagrażać mojej podróży do Polski – przyznaje młoda studentka. Z czasem państwa europejskie pozamykały się na cztery spusty i odwróciły do siebie plecami. Tylko przez nieliczne punkty, jak wyrwy w granicach, ich obywatele przedostawali się do swoich ojczyzn, niczym piasek przez wąski środek klepsydry. Mając w perspektywie nieuniknione godziny spędzone w kolejkach, Ania rozpoczęła poszukiwania możliwości powrotu. Jej pierwotny plan opierał się na przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej pieszo. I tak naprawdę to był jedyny pewny punkt całej koncepcji. Wszystko przed, czyli trasa z Londynu do granicy, i po, a mianowicie przedostanie się (z nałożoną prawdopodobnie kwarantanną) do domu na Podkarpaciu, było zbiorem wielu opcji i wariantów. Ich dobranie, byłoby nie lada wyzwaniem dla nawet najlepszych speców od logistyki.
Na szczęście dla Ani, zorganizowany został program bezpiecznych powrotów #LOTdodomu. W tym miejscu dobre informacje się kończą, gdyż spędziła dużo czasu na infolinii, czekając na połączenie. Dzwoniłam kilkanaście razy dziennie. Byłam po prostu bezsilna w tej całej sytuacji – mówi. Z początku ogromną niepewność wywoływał również brak informacji o konkretnych terminach lotów z Anglii. Ostatecznie jednak za kwotę 600 zł zdobyła upragniony bilet. Stresowała się jeszcze przed samym wejściem na pokład samolotu, gdy mierzono jej temperaturę. Faktycznie była jedna osoba, która nie została wpuszczona do samolotu. Gdy jednak już wystartowaliśmy, poczułam ulgę, że wracam. Na lotnisku odebrano ode mnie tylko oświadczenie o miejscu odbywania kwarantanny i mogłam spokojnie wrócić do domu.
Jedyną instytucją, której nazwa przewija się przez chyba każde wydanie dzienników informacyjnych, jest Państwowa Inspekcja Sanitarna, bardziej znana pod zwyczajowym skrótowcem sanepid (od San-itarny i Epid-emiologiczny). Moja rozmówczyni, Małgorzata, przyznała, że kosztowała ją dużo zdrowia. Z ich strony odczuwalny był chaos i brak zorganizowania, a kontakt niestety jest przymusowy. Pomimo nierozgarnięcia osób reprezentujących sanepid, musiałam wykonywać wszystkie ich polecenia. Spotkała się z sytuacją, w której dzwoniono do niej dwukrotnie w tej samej sprawie. Ukazuje to tylko brak jakiejkolwiek komunikacji wewnętrznej. W przypadku Małgorzaty poinformowano ją o nałożeniu izolacji dwa razy – w dwa inne dni. Oznacza to, że pomimo pierwszego terminu zakończenia swojej separacji od innych domowników, musiała przyjąć nowy termin, wydłużony o dodatkową dobę, co w jej sytuacji, wcześniej już opisywanej, stanowiło kolosalną różnicę. Powiatowa Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna utworzyła wymogi, niespotykane w innych częściach Polski. Na moją bohaterkę nałożono dodatkowe dwa tygodnie izolacji, już po otrzymaniu wyników negatywnych. Absurdalne wymagania Małgorzata odebrała jako ciosy. Dla mnie były to trudne chwile, z drugiej strony słuchawki zaś, brak współczucia. Dodzwonienie się i zdobycie jakiegokolwiek uzasadnienia było prawie niemożliwe. Ustalenie ostatecznego terminu było dla mnie męką – opowiada i wyjaśni mi, że najbardziej typową frazą, jaką można usłyszeć po drugiej stronie słuchawki dzwoniąc do Sanepidu jest: Dzisiaj się nie da, proszę dzwonić jutro. Można odnieść wrażenie, że coraz bardziej wkraczamy w świat „nie da się”. Jak mówi dr hab. M. Dragan, to, co spotyka wszystkich kontaktujących się z sanepidem, stanowi ogromne obciążenie dla psychiki każdej z tych osób. Dzieje się tak, gdyż te doświadczenia stanowią utratę zaufania do instytucji, która odpowiada za podstawowe poczucie bezpieczeństwa wszystkich obywateli. Obecna sytuacja ukazuje jednak jeszcze jeden problem – poziom niedofinansowania, z jakim borykają się Państwowa Inspekcja Sanitarna i wszystkie jej odgałęzienia. Kompletny brak przygotowania do tak wymagającego kryzysu jest jednak widoczny nie tylko tam.
Rozmawiam z Małgorzatą już kilka miesięcy po jej chorobie, gdy znowu może w pełni pracować. Jej zawód lekarki nie przypomina jednak tego, który tak bardzo lubiła przed pandemią. W tej chwili służba zdrowia jest bardzo przeciążona. Przekaz władzy to jedno, a rzeczywistość skrzeczy. Gdy opowiada mi o sytuacji na oddziale klinicznym, na którym pracuje, zaczynam rozumieć, że koncepcja dedykowanych szpitali istnieje tylko na papierze. Nasza bohaterka codziennie wisi godzinami na telefonie, by w końcu skontaktować się z obiektami, które w teorii mają przyjmować pacjentów z wykrytą obecnością wirusa SARS-CoV-2. Pękają one jednak w szwach, dlatego przerzucają lekarzy takich jak Małgorzata między sobą. Jeszcze gorszy okazuje się fakt, że nawet jeśli znajdzie się gdzieś miejsce, to graniczące z cudem jest znalezienie transportu medycznego, który takiego pacjenta przewiezie. Przyznaje mi, że normalną jest sytuacja, gdy pacjenci chorujący na COVID-19 upychani są po kątach na zwykłych oddziałach. Można by spytać, do czego zmierzam, opisując jeśli nie tragiczną, to bardzo ciężką sytuację polskiego systemu ochrony zdrowia. Przecież codziennie donoszą nam o tym portale internetowe, programy publicystyczne czy audycje radiowe. Otóż kryzys panujący w chyba każdym szpitalu ma bardzo duży wpływ na osoby, które w razie zagrożenia życia lub zdrowia mają się nami zaopiekować.
Osoby ze służby zdrowia są na pierwszej linii frontu – przyznaje dr hab. Dragan – na ich psychikę składa się mnóstwo czynników. Liczy się nie tylko zagrożenie, ale również podatność oraz odporność na częsty widok osób w ciężkim stanie. W tym przypadku czynnikiem chroniącym również jest wsparcie społeczne. W ich przypadku to wsparcie jest szczególnie ważne. Moja rozmówczyni, lekarka nefrolog, opowiada mi sytuację, w której jej pacjentka wymagała podłączenia respiratora. Jedyne, co mógł zaoferować anestezjolog, to przedpotopowe urządzenie. Wszystkie inne były już zajęte. Dodatkowo z braku miejsc, pacjentka musiała zostać na moim oddziale. Jedyny kontakt z anestezjologiem miałam przez telefon – opowiada. – Widok umierających osób jest na pewno ciężki, zależy to jednak od charakteru. W rozmowie przyznaje mi jednak coś, czego nie spodziewałbym się usłyszeć w XXI w.: Gdy znaleźliśmy się w ostatnich tygodniach u kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej, obraz odchodzących pacjentów nam [lekarkom i lekarzom] spowszedniał. Z wycieńczenia zanika współczucie i żal dla ludzi. Panią Małgorzatę znam, również jako lekarkę, już od dłuższego czasu. To, co mówi na końcu, pokazuje mi, jak obecny stan służby zdrowia odbiera przyjemność z wykonywania zawodu, który dla wielu jest powołaniem: Codziennie idę do pracy z wielkim ściskiem w żołądku i bólem w sercu.

Pokłosie

Widząc obrazki z polskich szpitali, domów opieki, jak i zwykłe zdjęcia z domów, zastanawiam się, z czym wszyscy wyjdziemy z tego trudnego okresu. To, co przewiduję, patrząc rok, półtora w przód, nie jest zbyt budujące. Już za dużo tekstów pojawiło się o tym, jakie wnioski możemy wyciągnąć z pandemii, by nasze życie stało się lepsze i takie pewnie będzie. Ale jednocześnie czeka nas szeroko zakrojony kryzys zdrowia psychicznego Polek i Polaków. Raport z badania Stresory, radzenie sobie oraz symptomy zaburzenia adaptacyjnego w czasie pandemii wyróżnia trzy główne zaburzenia, które mogą pozostać w społeczeństwie na długo. Pierwszym jest zaburzenie adaptacyjne, którego wystąpienie uznano za wysoce prawdopodobne u 15,8 proc. ankietowanych. Autorzy jako kolejny wyróżniają Zespół Stresu Pourazowego, szerzej znany jako PTSD. Warto zwrócić uwagę na to, że zaburzenie, które w społecznej świadomości raczej kojarzone jest z żołnierzami wracającymi z misji czy osobami, które przetrwały ekstremalne katastrofy, może się stać dość powszechne i dotknąć teraz każdego z nas. Badanie pokazało, że ponad 38 proc. wśród przepytanych osób mówiło o wystąpieniu przynajmniej jednego z objawów charakterystycznych dla PTSD. Nadchodzi również ryzyko najgorszego – analiza zespołu z Wydziału Psychologii UW wykazała pojawienie się myśli samobójczych u 20,7 proc. badanych w miesiącu poprzedzającym ankietę. W głowie każdego pojawia się zapewne pytanie, co można zrobić, by ratować wszystkich z opresji? Przecież muszą funkcjonować rozwiązania, które pomogą wymagającym opieki.
Niestety przyszłość nie maluje się w jasnych barwach. Opieka psychiatryczna jest niedofinansowana, a teraz, gdy priorytetem jest ratowanie życia, zeszła na jeszcze dalszy plan. Możliwości państwowe są w tym zakresie ograniczone – mówi dr hab. Dragan. Co nam w takim razie zostało? Musimy zadbać sami o siebie nawzajem, na wszelkie sposoby, nawet te najbardziej chałupnicze. Najważniejsze, to korzystać ze wszystkich możliwości wsparcia, gdy tylko go potrzebujemy – jedną z oddolnie zorganizowanych akcji jest sieć Facebookowych grup, lokalnych i ogólnopolskiej Widzialna Ręka. W tak trudnych chwilach izolacji, bezradności i niepewności, gdy instytucje zawodzą, mamy niezwykłą okazję do budowy społeczeństwa obywatelskiego i inicjującego działania. A kiedy wszystko wróci do normy, będziemy znowu cieszyć się sobą nawzajem.