Ever dream this man?

Tekst: Igor Osiński

Kristoffer Borgli – kolejny młody-gniewny świata kina. Zdążył wyróżnić swoje nazwisko pierwszym poważnym pełnym metrażem Chora na siebie, gdzie w dość prosty sposób konfrontuje proletariackie marzenia o sławie z nieprzepracowanymi lękami, zazdrością i pozainstagramową rzeczywistością. Ciepło przyjęty w canneńskiej sekcji Un Certain Regard stanowił powiew świeżości, za sprawą włączenia dorobku specyficznej kultury internetowej, będąc twardo osadzonym w strukturze filmu satyrycznego. Doceniono też jego realizatorskie umiejętności – obraz jest wizualnie angażujący.

Największym rozczarowaniem było wówczas wyczerpanie konceptu. Dość zaskakujący zarzut, zważywszy na nacisk twórcy na kreatywność tematyczną wywodzącą się wprost ze wspomnianej, trudnej do zdefiniowania kultury – od influencerów z TikToka do anonów z 4chana. Ktoś głęboko w niej osadzony nie powinien mieć raczej problemu z prowadzeniem narracji ciekawiej niż przez parę chwytliwych scenami i nijakimi zapychaczami. Z tej miałkości wyszło, że motyw to piętnastominutowy short na YouTube’a; po tym czasie na desce rozdzielczej zaświeca się rezerwa, domagając się wybawienia z przeciętności. Wszystko staje się zbyt proste do zrozumienia.

Ostatecznie „Chora na siebie” nie dojeżdża do mety. Z wielkich obietnic dostałem sztampowy produkt, podszyty irytującym manieryzmem – który, co trzeba oddać, jest na swój sposób wyjątkowy. Brak w nim kinofilskiego eliciarstwa, jest internetowe eliciarstwo; drobne elementy stylistyczne stale wysyłają pozdro dla kumatych, za bardzo nie zaburzając wrażeń normikom.

Borgli zdołał przekonać A24, że jego następny film będzie jeszcze lepszy. Albo to studio bezwarunkowo uwierzyło w talent Borgliego. Nie jest to specjalnie zaskakujące – od samego powstania A24 wyróżniaja się dystrybucją kina artystycznego, stanowiącego pomost między krytycznie uznanymi dziełami sztuki filmowej a rozrywką dla ludu. Do tego biegle rozumieją trendy – można przyjąć, że mariaż ten był zapisany w gwiazdach. Klamka zapadła – Amerykanie wygospodarowali przyzwoity budżet, zatrudnili Nicka Cage’a, wywalczyli premierę na wysokiej klasy festiwalu w Toronto i niech niesie się wieść o Paulu Matthewsie, człowieku z naszych snów.

A remarkable nobody

Nic nie znaczący profesorek wykładający na byle jakim uniwersytecie ze spraw, które nikogo nie interesują. Dobitnie podkreślony jest status umiarkowanego nieudacznika traktowanego z politowaniem godnym faceta w średnim wieku, któremu wyszło w jednych czwartych potencjału. A może nigdy go nie miał? Nastoletnie córki co najwyżej go tolerują, żona czuje minimalne przywiązanie, a jemu wyraźnie brakuje kontroli w życiu.

Znikąd pojawia się w snach setek ludzi w roli biernego obserwatora kolejnych nieszczęśliwych wypadków. Śniącego czeka fizyczne zagrożenie, a Paul Matthews zdaje się tym nie przejmować. Bierność nikomu nie przeszkadza, w końcu to tylko sny; trudno mieć do kogoś pretensję za nieuratowanie we śnie, jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi. Matthews staje się viralową gwiazdą, w końcu zaczyna istnieć w świadomości kogoś więcej niż najbliższej rodziny. Zaraz potem okrutny los odwraca jego role – teraz to nieszkodliwy Paul Matthews, ten Paul Matthews, staje się nieubłaganym zabójcą, dominatorem cudzych snów. Zbiorowy lęk i niechęć spowodowana nieistniejącymi przykrymi doświadczenia zrzuca profesora z piedestału internetowej chwały w same dno bycia ofiarą cancel culture, a wszystkie zdobycze społeczne trafia szlag.

I’m special, I guess

Nie da uciec się od istoty wyboru głównego aktora. Decyzja stojąca za zaangażowaniem Nicolasa Cage’a w projekt wybiega poza jego wielki warsztat i doświadczenie; kluczem jest rozpoznawalność. Doskonale zdajemy sobie sprawę kim jest ten gość i w jakich chałturach zdążył zagrać w trakcie swojej wieloletniej kariery. Raz lynchowska ekstrawagancja, raz hit niedzieli w Polsacie. Jest w tym coś perwersyjnego, a na pewno pociągającego. W wielu oczach mierny rzemieślnik (bo przecież są podstawy by go tak, niesłusznie, zapamiętać) staje się miernym akademikiem, głową przeciętnej rodziny, którego opinia publiczna ma wznieść na wyżyny popularności, by zaraz potem strącić. Wzorowe dostosowanie rzeczywistości do filmowych celów.

I’m not actually doing anything to them

Bez wątpienia miało być niewygodnie. Niepokojąca eksploracja wszystkich faz globalnej sławy miała zapewnić emocjonalny rollercoaster podszyty męczącym przeczuciem, jak będzie tylko gorzej dla pięciominutowej gwiazdy. I być może w tym leży problem – świadomość widza za niego zrobi swoje, a scenariusz stoi z boku, raz na jakiś czas szturchając w wątrobę. Szturchnięcia są niestety wyjątkowo tanie, a motyw wyczerpuje się szybko, jak gaz w zbiorniku golfa III.

Borgli wchodzi w tą samą narrację co w Chorej na siebie i powiela te same błędy. W rozpaczy stara się ratować sytuację braku pomysłu, dorzucając dziwaczne sceny seksu, konfrontacji z agencjami marketingowymi i dawnymi partnerkami. Może tak naprawdę nigdy go nie miał? Może metafora człowieka ze snów to wszystko, o czym chciał powiedzieć? Fajtłopowatość jako kamuflaż wstrętu do samego siebie, żalu o niezrealizowane ambicje. Obecność w snach jako ten jeden filmik stający się viralem – w końcu chyba nikt kto doświadczył tego narkotycznego stanu nie spodziewał się, jak znikąd on się bierze. A że znikąd jest początek, to znikąd jest koniec. Uznanie za wroga publicznego jako karę za dotychczasową mierność i odwagę wyłącznie w marzeniu o sprawczości, gdy cały świat napędzany sukcesem influencerów niemal śmiertelnie każe ci być kimś. Cierpka historia nie podnosi na duchu (bo i nie o to jej chodzi), ale – co jest jej głównym problemem – nie porusza serc zanurzonych w Internecie.

Jawi się jednak myśl stojąca za tym wszechobecnym brakiem podmiotowości w życiu. Ten jeden wypadek przekreślający starannie budowane królestwo własnej osobowości, na który nikt nie ma wpływu, wzbogacony współistnieniem internetowego świata. Pojawia się krótki moment na wejście w naprawdę niepokojące tony, po przeżyciu których wyszedłbym z wrocławskiej sali Kina Nowe Horyzonty w stanie głębokiego poruszenia swoją potencjalną przyszłością w czasach sieciowej zarazy. Reżyser zdaje się być zaślepiony, bezustannie myśląc o tym, jak pociągnąć coś, czemu brakuje rizzu.

Internet to dziwne miejsce i Borgli o tym wie. Dlaczego nie wdrożyć praw nim rządzących w opowieść tylko i aż posiłkującą się nimi? Jest go zaskakująco mało – służy tylko za narzędzie do nic nie znaczących wstawek; całą energię zużyto na te dziwaczne zabiegi, nie broniące się wobec pustki rdzenia. Dobija to wspomniana realizacja, w sposób celowy kiczowata. Jest to może i zrozumiałe, ale na swój sposób blokuje w eksploracji; idealne rozwiązanie na lekkostrawny krótki metraż.

Across the Borgliverse

Z tego zagubienia wyłania się zbiorowa podświadomość naszych multiwersów. Kultura social mediów odcisnęła pewne piętno w rozumieniu świata, nie ma od tego ucieczki, granice stale będą przekraczane. Bezpieczna sygnalizacja problemów, która wcale nie niepokoi – dlatego, że jesteśmy przygotowani na każdą groteskę czającą się za rogiem postmodernistycznych wieżowców ze szkła? Podaż szoku w świecie szoku z każdym dniem maleje, trzeba udać się na poszukiwanie nieodkrytych języków, które bez współczesnej skazy, a jednak osadzone we współczesności, wyznaczą nowe ścieżki w budowaniu społecznego niepokoju (Na marginesie, język ten zdaje się odnalazła Strefa interesów, o której pojawi się w Maglu wiele artykułów w okolicach jej polskiej premiery kinowej).

Nie myślę o Borglim w kontekście innych twórców. Na myśl przychodzi co prawda Kaufman, za swoją swobodą w surrealistycznym patrzeniu na smutną rzeczywistość, ale i Haneke, za bezwzględność i chłodną brutalność w snuciu społecznych morałów – tylko że Norweg tworzy swój nowy, postinternetowy styl. W istocie, być może dorośnie on kiedyś do dojrzałości wymienionych wcześniej – albo i nie, dalej rozwijając swoje klisze i wyczucie kiczu. Niezależnie od rezultatów, przyszłość maluje się dla niego w jasnych barwach – mimo artystycznych wypadków.